Godne życie po utracie pracy zamiast głodowego zasiłku, który i tak na nic nie wystarcza? Najpierw wszyscy musielibyśmy zapisać się do związków zawodowych, a potem musiałby się wydarzyć cud. Ale zanim przyjdzie obudzić się z tego snu, zobaczmy, jak mógłby wyglądać wymarzony przez lewicę system zabezpieczeń na bezrobociu.
Pandemia miała poważnie poturbować rynek pracy, ekonomiści wiosną wieszczyli prawdziwy dramat i dwucyfrowe bezrobocie. I choć na szczęście nic takiego się nie stało, a w stopa bezrobocia według GUS od czerwca utrzymuje się na poziomie 6,1 proc., to ta wizja krachu na ryku pracy wyciągnęła z ciemnego kąta dyskusję o zasiłkach dla bezrobotnych. A te są na dramatycznie niskim poziomie i w dodatku nie każdy może je otrzymać, właściwie otrzymuje je mniej niż co piąty zarejestrowany bezrobotny - jednym słowem zasiłki nie spełniają swojej roli.
I choć perspektywa rzezi na rynku pracy zmotywowała rząd, by zasiłki dla bezrobotnych podnieść, to ciągle za mało. Co z tym zrobić?
Ciekawy pomysł prezentuje lewica skupiona wokół środowiska „Krytyki Politycznej”. Jak naprawdę zabezpieczyć się przed bezrobociem spychającym na skraj nędzy?
Wyższe zasiłki od września to za mało
881,30 zł brutto - tyle przez pierwsze trzy miesiące jeszcze niedawno otrzymywał bezrobotny, który spełniał odpowiednie warunki. Przez kolejne trzy miesiące (lub dziewięć w zależności od poziomu bezrobocia w danym powiecie, wieku czy sytuacji rodzinnej) przysługiwało mu 692 zł.
Widmo fali bezrobocia skłoniło rząd do tego, by od 1 września podnieść świadczenia dla Polaków bez pracy do 1200 zł oraz 942,30 zł w pozostałym okresie posiadania prawa do zasiłku. To ciągle kwoty brutto. I ciągle za mało, żeby przeżyć.
Dlatego naukowcy zajmujący się polityką społeczną - Marek Narczyk z Uniwersytetu Oksfordzkiego i Krzysztof Czarnecki z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu - zaproponowali totalną zmianę systemu zabezpieczenia na wypadek bezrobocia. Na łamach „Krytyki Politycznej” jesienią opisali zupełnie nowy system. Ciekawe, że w zasadzie uznali w nim, że państwo nie jest w stanie poradzić sobie z tym problemem. Musimy sami wziąć za siebie odpowiedzialność.
Wielkie odrodzenie związków zawodowych
Ale od początku. Rewolucja, jaka proponują naukowcy bazuje na tzw. systemie gandawskim, który w jakiejś wersji działa w Belgii i krajach nordyckich. System ten daje nie tylko znacznie wyższe świadczenia w przypadku utraty pracy, ale i zapewnia je znacznie większej grupie pracowników niż dzisiejsze zasiłki dla bezrobotnych.
Kluczową rolę w tym systemie odgrywają związki zawodowe, które zakładają fundusze ubezpieczeniowe i nimi zarządzają. Każdy pracownik może się w nich dobrowolnie ubezpieczyć od utraty pracy, formalnie przystępować do związku nie musi, w praktyce jednak tak właśnie się dzieje, bo związki mają dla swoich członków specjale zniżki.
Fundusze zasilane byłyby ze składek pracowników, którzy do nich przystępują, ale też subsydiowane przez państwo. Wypłacane zasiłki natomiast byłyby określoną częścią ostatnich dochodów pracownika, przy czym ta tzw. stopa zastąpienia musiałaby mieć jednocześnie określoną maksymalną wysokość świadczenia.
Ale jednocześnie fundusze prowadzone przez związki zawodowe wcale nie miałby zastąpić działającego obecnie systemu zasiłków państwowych. Jak w praktyce działaby proponowany system?
Każda osoba bezrobotna jest uprawniona do finansowanego z budżetu państwa świadczenia minimalnego (np. 1200 zł brutto). Jeśli jest dodatkowo ubezpieczona w funduszu związku zawodowego i odprowadzała składki przez wymagany okres (np. 6 z ostatnich 12 miesięcy), to dodatkowo może liczyć na wyższy zasiłek wynoszący łącznie, powiedzmy, 60 proc. jej przeciętnych dochodów z 12 miesięcy przed utratą pracy. Ubezpieczona osoba zarabiająca obecną płacę minimalną otrzymywałaby zatem 1560 zł brutto, z czego 1200 zł (zasiłek podstawowy) pokrywane byłoby z budżetu, a 360 zł z funduszu związkowego
– tłumaczą autorzy propozycji.
Dodatkowo, przez pół roku świadczenie należałoby się każdemu, potem jednak miałoby być uwarunkowane aktywnym poszukiwaniem pracy lub podnoszeniem kwalifikacji.
Ważne też, że składki i stopy zastąpienia powinny być uzależnione od regionów, branż czy zawodów w zależności od tego, jak bardzo zagrożone są bezrobociem.
Warto, by składki mogły być odpisywane od podatku, a na pewno konieczne, by fundusze prowadzone przez związkowców byłī odpowiednio nadzorowane.
Zdaniem autorów tej koncepcji zasiłek państwowy wspomagany przez dobrowolne ubezpieczenie nie tylko nie zapobiegałoby skrajnemu ubóstwu, ale pozwalało chronić przed nagłym spadkiem dochodów. To pozwala pracownikom szukać pracy zgodnej z jego kwalifikacjami, a nie jakiejkolwiek, zapobiega deprecjacji kwalifikacji, a do tego jeszcze podtrzymuje popyt konsumpcyjny, co jest niezwykle ważne dla całej gospodarki, kiedy bezrobocie znacząco skacze.
Z punktu widzenia korzyści politycznych najważniejsze jest wprowadzenie materialnej zachęty, by zapisywać się do związków zawodowych. Poziom uzwiązkowienia może zaś, jak wiadomo, sprzyjać politykom propracowniczym
– argumentują naukowcy.
PPK wybudzają lewaka ze snu
I nagle trzeba się obudzić. Przez chwilę może nawet było miło, ale… Jakoś trudno mi uwierzyć, że nagle zbudujemy zaufanie do związków zawodowych na tyle, by oddawać im część swoich pieniędzy. Jeszcze trudniej mi wierzyć, że Polacy będą chcieli komukolwiek oddawać część swoich pieniędzy, żeby zabezpieczyć na wypadek czegokolwiek.
Doskonale pokazuje to fiasko Pracowniczych Planów Kapitałowych. Ostatnie szacunki mówią, że w małych i średnich firmach tylko 24-26 proc. uprawnionych pracowników zdecydowało się pozostać w systemie - „pozostać” znaczy, że byli do niego zapisywani automatycznie i musieli wykazać się aktywnością, żeby się z nich wypisać. 3 na 4 osoby postanowiły się jednak wysilić. I to mimo, że głodowa emerytura czeka je na pewno, a utrata pracy to tylko wariant „być może”.
Dużo wody musi upłynąć zanim przeciętny Polak uzna, że warto się ubezpieczać na wszelki wypadek. Pamiętacie publiczny lincz za słowa premiera Cimoszewicza, że „trzeba było się ubezpieczać”? Mam wrażenie od tamtej pory nic się nie zmieniło, a minęły już 23 lata, czyli właściwie jedno pokolenie. Jeśli więc przeciętny Polak nie myśli o przyszłości, która na pewno go czeka, tym bardziej nie zabezpieczy się przed tą, która może się zdarzyć, ale nie musi. Bo wiadomo, złe rzeczy zdarzają się innym, ale nie mi.