A więc stagflacja? Polska gospodarka dotarła do miejsca, w którym miłych rozwiązań już nie ma
Ekonomiści z Santander Banku Polska w ostatnich dniach podzielili się swoimi prognozami, zgodnie z którymi PKB w Polsce gdzieś tam na początku przyszłego roku może okazać się niższy niż przed rokiem. Oczywiście to na razie możliwa ewentualność, niemniej jest to najbardziej efektowny przejaw szerszego trendu. Perspektywy dla polskiej gospodarski stopniowo stają się coraz gorsze, obniżają je praktycznie wszyscy, na dodatek prognozy dotyczące inflacji niespecjalnie się poprawiają.
Zmierzamy pewnym krokiem w stronę stagflacji, czyli scenariusza bardzo niedobrego. Kiedy kilkanaście miesięcy temu ekonomiści rozważali kilka różnych wariantów na czasy po pandemii, ten stagflacyjny był najgorszym z możliwych. Wychodzi na to, że właśnie on się w Polsce zrealizuje. Jak do tego doszło?
Niestety, inflacja nie okazała się przejściowa. Chociaż wywołana przez pandemię drożyzna zapewne taka była, ale dziś nie da się już tego udowodnić, bo zanim sytuacja po pandemii wróciła do normy, Rosja napadła na Ukrainę i wybuchła wojna. Dostaliśmy więc kolejny impuls inflacyjny.
Mówiąc inaczej: gospodarka światowa dostała dwa ciosy jeden po drugim, a ten drugi dostała w momencie, w którym była jeszcze nieco zamroczona po tym pierwszym. Wyjątkowo rzadki i wyjątkowo fatalny zbieg okoliczności. Do tego ten drugi cios miał zupełnie inne cechy niż ten pierwszy, sytuacja więc się pieruńsko skomplikowała i dzisiaj tak właściwie trudno powiedzieć, którędy mamy wracać do normalności.
Inflacja w Polsce zaczęła się rozkręcać jeszcze w pandemii
Po pierwszym ciosie sytuacja była dość łatwa do ogarnięcia. Lockdowny i inne środki zapobiegawcze, a także nasz wtedy jeszcze zupełnie szczery strach spowodowały paraliż gospodarki, grożący kompletnym kolapsem, ale recepty na taką sytuację były znane i gotowe. Wystarczyło dosypać tyle pieniędzy, aby uniknąć zatorów w spłacaniu zobowiązań pomiędzy firmami. Dzięki temu pomimo że tymczasowo nie prowadziły działalności, przedsiębiorstwa mogły uniknąć bankructwa i utrzymać zatrudnienie.
Każda pandemia kiedyś się kończy, oczywistym roboczym założeniem było więc, że wszystko to, co wtedy działo się w gospodarce jest przejściowe. Wszystkie środki zaradcze zwane tarczami antykryzysowymi też są tymczasowe, mogą więc być wprowadzane na naprawdę dużą skalę i nie zepsuje to gospodarki na dłuższą metę – wręcz przeciwnie – wtedy były to zabiegi ratujące gospodarkę.
Jeśli tego nie pamiętamy i okres ten kojarzy nam się dziś tylko z zakazem wchodzenia do lasu, a nie z tym, że straciliśmy pracę, bo nasza firma padła, to znaczy, że plan się powiódł. Pozostało czekać, aż tymczasowa pandemia przeminie.
Jak jednak wiemy zaczęły się pojawiać kolejne warianty wirusa, sytuacja tymczasowego kryzysu się przedłużała, a jednocześnie ludzie się z nią oswoili, przestali się bać i w efekcie popyt w gospodarce zaczął się szybko odradzać. Tu narodził się globalny problem z inflacją, który dziś jest znacznie większy niż wtedy. Obostrzenia obowiązywały, więc gospodarka wciąż nie pozbyła się ograniczeń, zakłóceń logistycznych, rosły opóźnienia w dostawach, itd. Popyt rósł, podaż rosnąć nie mogła, więc ceny ruszyły w górę.
Chwilę później okazało się, że to samo zjawisko dotyczy też surowców. Ceny ropy, które w kwietniu 2020 na jeden dzień nawet spadły poniżej zera szybko odrabiały zaległości. Ale prawdziwy problem najpierw pojawił się na rynku gazu. Wiosną i latem 2021 okazało się, że odbicie gospodarcze odbywa się synchronicznie i w Europie i w Azji, odbiorcy gazu LNG zaczęli więc konkurować o te same dostawy z USA i krajów arabskich.
Jesienią dodatkowo okazało się, że Gazprom celowo nie napełnia europejskich zbiorników przed nadchodzącą zimą. Ceny gazu wybuchły, a energetyka w UE dostrzegła, że są one już tak wysoko, że taniej będzie robić prąd z węgla niż z gazu. To oznaczało wzrost popytu na węgiel i wtedy wystrzeliły ceny węgla.
Jednocześnie wciąż systematycznie drożała ropa – pandemia po wprowadzeniu wiosną 2021 do obrotu szczepionek na COVID-19 zeszła na drugi plan, inwestorzy na rynkach oczekiwali więc rosnącego popytu, chociaż ze strony sektora lotniczego, ale także ze strony konsumentów, którzy w 2021 mogli już wyjechać własnym autem na wakacje (a w 2020 przez obostrzenia było to jednak ryzykowne).
Rosnące ceny węgla, gazu i ropy dołożyły swoje
W momencie, w którym szybko zaczęły drożeć surowce, spora część ekonomistów zaczęła dostrzegać, że inflacja, która miała być (i zapewne byłaby) przejściowa, może okazać się znacznie większym i długotrwałym problemem.
Aby działać banki centralne potrzebowały dowodów, a przynajmniej wiarygodnych prognoz. W 2021 nie mogły ich jeszcze dostać, bo sytuacja była zbyt świeża. Bierność banków centralnych przy rosnących cenach zaczęła więc podnosić nam oczekiwania inflacyjne. Zaczęliśmy akceptować to, że wszystko drożeje, co tylko ułatwiło przedsiębiorcom podejmowanie decyzji o kolejnych wzrostach cen. Dzięki temu pokrywali oni wzrost kosztów, a nawet mogli zwiększać swoje marże. Karuzela z podnoszeniem cen mogła się wciąż kręcić coraz szybciej.
Przestałaby, gdyby w końcu zabrakło nam pieniędzy, ale to się nie stało, ponieważ przez demografię mamy od lat znikome bezrobocie, a firmy szukając pracowników, są skłonne płacić im coraz więcej. Płace w gospodarce rosną więc o kilkanaście procent – do niedawna rosły nawet szybciej niż ceny. Do tego dokładał się rząd ze swoimi rozdawaniem pieniędzy na prawo i lewo – a to uchwalając czternastki, a to podnosząc płace minimalną bardziej niż musiał, a to obniżając wszystkim podatki, żebyśmy mieli więcej w kieszeni (to wszystko fajne pomysły, ale w czasach wysokiej inflacji mogą one podbijać ją jeszcze bardziej).
Do tego nasz bank centralny nawet nie tyle był bierny, co wręcz wdawał się w działania otwarcie proinflacyjne, takie jak interwencje walutowe osłabiające złotego, czy komentarze prezesa banku o tym, że stopy procentowe nie będą rosnąć do połowy 2022 r. Działania te wynikały z obaw o to, że pandemia może wrócić (głośno było wtedy o tym, że wariant omikron może być groźny) i znów spowolnić nam gospodarkę. Ten scenariusz potem okazał się błędny i w efekcie inflacja w Polsce w 2021 r. dostała dodatkowy, bardzo silny impuls do wzrostu.
Stopy procentowe poszły w górę, firmy chomikują, co się da
Jesienią 2021 r. było to już na tyle dobrze widoczne, że Rada Polityki Pieniężnej zaczęła podnosić stopy procentowe, ale gospodarka nie zdążyła powrócić do równowagi po pandemii, kiedy pojawił się kolejny kataklizm, czyli wojna. Do rosnących coraz szybciej cen surowców dołączyły ceny żywności, a parę milionów uciekających przed śmiercią Ukraińców dodatkowo wzmocniło siłę popytu na polskim rynku.
Chcąc ratować sytuację, rząd poobniżał VAT i akcyzę na paliwa i energię, ale popłoch na europejskich rynkach był tak duży, że niewiele to dało. Obawiając się dalszych wzrostów cen i zakłóceń w dostawach, firmy zaczęły chomikować wszystko, co tylko może się przydać, zwiększając swoje zapasy wszystkiego w sposób horrendalny. W efekcie nasze PKB w pierwszym kwartale urosło aż o 8,5 proc. ale za lwią część tego wzrostu odpowiadają właśnie zakupy na zapas.
Drugi kwartał będzie już inny, bo rosnące stopy procentowe już przeszkadzają gospodarce rosnąć. Rząd, który do tej pory nieustannie dokładał do pieca chyba już się zorientował o co chodzi i na waloryzację 500 plus się nie zdecydował, a minister finansów zapowiedziała już, że nie będzie żadnych nowych wydatków. Wchodzimy więc w niespotykaną jak dotąd w czasach rządów PiS erę zaciskania pasa. To, i rosnące stopy stoją za prognozami mówiącymi o nadchodzącym znacznym spowolnieniu gospodarczym, albo nawet i recesji.
Ale jednocześnie nie ma gwarancji, że to zaciskanie pasa zabije nam wysoką inflację. Ta bowiem ma dziś bardzo dużo różnych źródeł. Przez recesję możemy zahamować własny popyt, co w normalnych czasach powinno wystarczyć do zbicia inflacji, ale tym razem mamy jeszcze wojnę i rozdygotane rynki surowcowe.
Wciąż nie wiadomo, jak będzie wyglądać produkcja żywności, co stanie się z ukraińskim zbożem. Kontrakty terminowe na energię elektryczną wyglądają tak, że raczej nie da się uniknąć sporej podwyżki cen za prąd od nowego roku. A droższy prąd, surowce i paliwa to spore prawdopodobieństwo większych kłopotów po stronie produkcji. Możliwe więc, że za pół roku będziemy rzeczywiście mieć i recesję i nadal bardzo wysoką inflację. Zrealizuje się więc wszystko, co najgorsze.
A dalej wcale nie będzie prościej, bo trudno zwalczać wysoką inflację i jednocześnie ożywiać gospodarkę. Trzeba będzie dokonać wyboru: co jest ważniejsze – czy dusimy inflację kosztem głębszego wchodzenia w recesję, czy może zechcemy jej uniknąć, ale za cenę kolejnych lat z inflacją bliżej 10 proc. niż 2 proc. rocznie.
Dotarliśmy do miejsca, w którym miłych rozwiązań już nie ma. Zostały same niemiłe.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.