We wtorek rząd pochylił się nad nowelizacją, która obniży podstawową stawkę podatkową. oraz koszty pracy. Korzyści będą symboliczne, a uzasadnienie tego ruchu jest co najmniej zastanawiające.
Na wtorkowym posiedzeniu Rada Ministrów przyjęła projekt ustawy o PIT, który ma dogodzić pracowników i przedsiębiorcom. Projekt zakłada obniżenie stawki PIT z 18 do 17 proc. i podniesienie kosztów uzyskania przychodu. Wprowadzenie w życie tych zmian powinno z jednej strony przełożyć się na wyższe zarobki ok. 25 mln podatników, z drugiej – zmniejszy klin podatkowy, czyli różnicę między tym, co dostaje szeregowy pracownik, a tym, ile na jego utrzymanie musi miesięcznie wyłożyć ze swojej kieszeni jego pracodawca.
I do tego momentu wszystko wydaje się mieć ręce i nogi. Korzyści z obniżenia podatku o 1 punkt procentowy oszacowane zostały wprawdzie przez Aleksandra Łaszka z FOR odpowiednio na 41 zł miesięcznie przy przyszłorocznej minimalnej krajowej (2450 zł brutto), i 65 zł przy średnim wynagrodzeniu, zawsze to jednak dodatkowe pieniądze, które zostają w naszych kieszeniach.
Korzyści podatnicy odniosą też z podniesienia kosztów uzyskania przychodu.
A te, według założeń, mają pójść w górę dwukrotnie. W przypadku „dojeżdżających wieloetatowców” nowe KUP sięgnie kwoty 5400 zł rocznie. Właśnie o tyle będą mogli zmniejszyć swoją podstawę opodatkowania. Ustawodawca słusznie przy tym zauważył, że etatowcy mają dzisiaj wyższy klin podatkowy niż osoby pracujące na umowach o dzieło i zleceniach. Średnie obciążenie tych pierwszych, zarabiających między 25 a 50 tys. zł rocznie wynosi ok. 37 proc., podczas gdy na umowach cywilnoprawnych – 28 proc.
Obecne KUP (w zł) KUP po zmianie (w zł)
111,25 250
139,06 300
1 335 3 000
1 668,72 3 600
2 002,05 4 500
2 502,56 5 400
Problem pojawia się, gdy dochodzimy do wyjaśnień, po co rząd obniża nam właściwie te podatki.
Rząd już wcześniej sygnalizował (w raporcie o polityce migracyjnej ujawnionym przez Rzeczpospolitą), że nie potrzebuje ściągać cudzoziemców, bo braki kadrowe polskie firmy dadzą radę załatać za pomocą rodaków wracających z emigracji i aktywizacją długotrwale bezrobotnych. I teraz nasuwa się pytanie, czy kwoty rzędu kilkudziesięciu złotych będą w stanie zachęcić Polaków do wchodzenia na rynek pracy?
Gdyby w projekcie rzeczywiście chodziło wyłącznie o obniżenie danin, które nakłada na nas państwo, rząd zacząłby od podwyższenia kwoty wolnej od podatku. Ale ta, mimo licznych apeli, wciąż pozostaje na niezmienionym poziomie. Ze swoimi 3 tysiącami na tle reszty świata zaczynamy wyglądać po prostu śmiesznie.
Szacowana stopa bezrobocia rejestrowanego w czerwcu wyniosła 5,3 proc..
Resort pracy chwalił się na Twitterze, że „przekroczyliśmy dotąd nieosiągalną granicę 900 tys. osób bezrobotnych". Ekonomiści już w ubiegłym roku podkreślali, że zbliżamy się do ściany, momentu, w którym możemy już mówić o bezrobociu naturalnym. Czyli sytuacji, w której w pośredniaku zarejestrowani są już głównie ludzie pracujący na czarno (dobrym przykładem jest Szydłowiec) i tacy, którzy tylko pozorują zatrudnienie. A cała reszta nawet nie udaje, że ma zamiar cokolwiek znaleźć.
Wygląda więc na to, że rząd mimo wszystko postanowił wyciskać z tej grupy, ile się da. Niebawem dorzuci do tego tzw. bykowe, skłaniając nas do „odwracania niekorzystnych zjawisk demograficznych". Jak rozumiem, problem niedoboru pracowników ma rozwiązać się w ten sposób sam? Nie sądzę.