Niemcy w kryzysie. Ich gospodarka osiadła na mieliźnie
Droga energia, slowbalizacja, brak rąk do pracy, nadmierna biurokracja, wieloletnie zaniedbania inwestycyjne oraz opóźnienia technologiczne spętały potencjał rozwojowy Niemiec. Gospodarka przechodzi przez polikryzys spowodowany wieloma czynnikami, na który nie ma prostej odpowiedzi w postaci np. pakietu koniunkturalnego lub jednej, porządnej reformy. RFN potrzebuje w istocie polireformy – dziesiątków drobnych korekt, które jednak jako całość określą na nowo równowagę między rynkiem a państwem.
Autor: Sebastian Płóciennik, ekonomista, prawnik, analityk w Ośrodku Studiów Wschodnich, profesor w Akademii Biznesu i Finansów Vistula, Obserwator Finansowy
To nie był dobry rok dla Niemiec. W 2023 r. gospodarka ugrzęzła w niezbyt głębokiej – zaledwie 0,3 proc. PKB – ale dość uporczywej recesji (wykres). Próżno szukać oznak szybkiej poprawy. W swojej wiosennej prognozie wiodące instytuty gospodarcze RFN zapowiedziały na 2024 r. tylko 0,1 proc. wzrostu. Dopiero 2025 r. ma przynieść skromne 1,5–2 proc. ożywienie.
Nawet najwięksi optymiści przestali wierzyć, że chodzi o krótki kryzys koniunkturalny czy wstrząsy wtórne po szoku pandemii oraz wybuchu wojny w Ukrainie. Słabość ciągnie się bowiem od trzeciego kwartału 2018 r., gdy wartość dodana brutto kluczowego dla gospodarki sektora przemysłu zaczęła spadać i do dziś nie wróciła do poprzedniego poziomu.
Dlatego w aktualnych analizach ekonomicznych mówi się raczej o kwestiach strukturalnych, długoterminowych. Mało kto waży się przy tym na wskazanie jednego, dominującego problemu wyjaśniającego kryzys gospodarki RFN. Chodzi raczej o splot wieloletnich zaniedbań i niezbyt udanych decyzji w polityce wewnętrznej oraz fatalnych zbiegów okoliczności w otoczeniu zewnętrznym. Dobrze pasuje do nich popularne dziś określenie „polikryzys”.
Pierwszy podejrzany: energia
Najczęściej w tym kontekście pojawia się kwestia wysokich kosztów energii, dotkliwych zwłaszcza ze względu na duże znaczenie przemysłu w gospodarce RFN. Od niemal dwóch dekad wartość dodana sektora utrzymuje się na poziomie około 26–27 proc. PKB, o blisko 10 pkt proc. więcej niż w np. we Francji lub Wielkiej Brytanii.
Opowieść o kryzysie zaczyna się od katastrofy w japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima w 2011 r., która skłoniła Niemcy do szybszego odejścia od tego typu energii i przyspieszenia transformacji ku OZE. Paliwem przejściowym miał się stać niedrogi gaz z Rosji: w szczytowym momencie pokrywano stamtąd ponad połowę zapotrzebowania. Wojna i sankcje zniweczyły tę strategię, a cena za naiwność geopolityczną szybko pojawiła się w rachunkach za energię. Według ministerstwa gospodarki przeciętna cena hurtowa prądu w 2022 r. wynosiła 234,5 euro za megawatogodzinę, 250 proc. poziomu z poprzedniego roku.
Więcej informacji na temat Niemiec znajdziesz na Bizblog.pl:
W obliczu takich danych łatwo było formułować widowiskową tezę o utracie konkurencyjności gospodarki. Problem w tym, że broniła się ona tylko częściowo. Branże, dla których energia ma rzeczywiście kluczowe znaczenie, generują jedynie 4 proc. wartości dodanej. Poza tym ceny dość szybko zaczęły spadać. Skuteczne interwencje rządu oraz uspokojenie sytuacji na rynkach międzynarodowych sprawiły, że w połowie 2023 r. prąd dla firm kosztował niewiele więcej niż średnia unijna (wykres). Analitycy związanego z pracodawcami IW Koeln zakładają optymistycznie, że choć generalnie koszty energii w Niemczech – jak i w całej Europie – pozostaną wyższe niż np. w USA i Chinach, to w ciągu najbliższych lat przestaną mieć istotny wpływ na konkurencyjność gospodarki.
A może kryzys globalizacji?
Innym tropem w poszukiwaniu źródeł stagnacji nad Renem są problemy gospodarki światowej. Niemcy nie mogą ich ignorować ze względu na ogromne znaczenie eksportu dla gospodarki – to blisko 40 proc. PKB oraz skalę inwestycji zagranicznych (równowartość 70 proc. PKB). W perspektywie krótkoterminowej chodzi przede wszystkim o spowolnienie globalnego wzrostu. Tym razem objęło ono nawet Chiny, które długo wydobywały się z pandemicznego dołka. Tymczasem chodzi o największego partnera handlowego RFN, z którym obroty przekraczają 250 mld euro oraz lokalizację ponad 100 mld euro niemieckich inwestycji bezpośrednich.
Problem jest jednak dużo głębszy niż słabość wzrostu. Niemcom coraz trudniej konkurować w swoich flagowych branżach: motoryzacyjnej, maszynowej i chemicznej. Potężną presję wywierają Chiny, które mają ogromne nadwyżki w produkcji przemysłowej, a w wielu obszarach – elektromobilności i cyfryzacji – dysponują lepszymi technologiami. Pekin zbudował swoje przewagi, sięgając bez oporów po subwencje, o które w Niemczech trudnej choćby ze względu na unijny gorset polityki konkurencji. Tymczasem to już globalna tendencja: według ONZ tylko w latach od 2016 do 2020 wydatki państw G7 na subwencje wzrosły z 0,6 proc. do 2 proc. PKB. Rubikon przekroczyły nawet liberalne USA, które wsparły własny przemysł kilkuset miliardami dolarów z Inflation Reduction Act.
Wyzwaniem dla Niemiec jest także slowbalizacja – coraz częstsze stosowanie restrykcji handlowych i inwestycyjnych. Uzasadnieniem są często napięcia geopolityczne, eskalujące po napaści Rosji na Ukrainę, ale w sporej części skrywają one coraz ostrzejszą konkurencję o rynki. Efektem jest postępująca fragmentacja globalnej przestrzeni wymiany. Wielkie koncerny zaczynają budować regionalne, niezależne od siebie łańcuchy wartości, np. azjatycki, europejski, południowoamerykański. Na razie sprzyja to inwestycjom, zwłaszcza jeśli towarzyszą im rządowe subwencje, ale wolny handel niemal na pewno na tym straci.
To nie są dobre wieści dla niemieckiego „państwa handlowego”. Na razie jednak – mimo iż świat przestaje być „płaski” – trudno mówić o jakimś załamaniu eksportu. Po krachu pandemii COVID-19 handel zaczął powoli wracać do trendu wzrostowego. Po generalnie słabym 2023 r. pierwsze miesiące 2024 r. sugerują ożywienie: wartość eksportu osiągnęła 245 mld euro, o blisko 50 mld więcej niż importu. Jeśli globalizacja ma być uznana za główne źródło stagnacji, to raczej nie teraz, lecz w przyszłości.
Klątwa niskiego bezrobocia
Kolejny problem wymieniany w dyskusji o przyczynach kryzysu RFN to rynek pracy. Na pierwszy rzut oka ten argument brzmi frapująco, ponieważ obecnego szorowania PKB po dnie zupełnie nie widać w danych o bezrobociu. W ostatnich latach jego poziom waha się w przedziale 3–4 proc. (dane Eurostatu, wykres), co w kontekście fatalnej sytuacji sprzed dwóch dekad i ponad 5 mln osób bez pracy, należy uznać za duży sukces. Dziś jednak nie chodzi o bezrobocie.
Prawdziwym problemem jest deficyt zatrudnienia. Według Federalnej Agencji Pracy w 2023 r. nieobsadzonych pozostawało 700–900 tys. miejsc pracy – i to w samym środku stagnacji. Niemieckie firmy uskarżają się na ogromne problemy ze znalezieniem pracowników i z tego powodu często porzucają plany inwestycji lub zwiększenia produkcji.
Źródłem deficytu jest w dużej mierze demografia. Społeczeństwo niemieckie staje się coraz starsze, co naturalnie obniża podaż na rynku pracy. Pomóc powinna imigracja, zwłaszcza, że jej wpływ widać w danych populacyjnych: liczba mieszkańców Niemiec zbliża się do 85 mln. Przyjezdni – wśród których jest wielu uchodźców – niekoniecznie mają jednak kompetencje potrzebne na rynku pracy. Ich integracja wymaga zainwestowania miliardowych środków i czasu w naukę języka i dokształcenie. Z kolei ci z poszukiwanymi kwalifikacjami, np. inżynierowie, zderzają się z biurokratyczną ścianą, np. mozolnymi procedurami uznawania dyplomów i najzwyczajniej wybierają inne kraje.
Eksperci rynku pracy zwracają również uwagę na niewykorzystany potencjał zatrudnienia. Niemieckiej gospodarce ciąży stosunkowo niska aktywność kobiet oraz system emerytalny pozwalający korzystać z wcześniejszych emerytur od 63 roku życia. Wątpliwości narastają także wokół zreformowanego niedawno systemu zasiłków dla osób długoterminowo bezrobotnych. Istota zmian sprowadzała się do stępienia ostrza sankcji za odrzucanie ofert zatrudnienia, co przy zbyt małej różnicy między zasiłkiem a wynagrodzeniem nie zachęca – zdaniem krytyków – do aktywizacji zawodowej.
Biurokratyczne udręki
Słabość gospodarki pogłębia gęsta i tężejąca regulacja. Niemiecki biznes uskarża się, że państwo rozochocone potrzebami transformacji energetycznej oraz walki z pandemią, zaczęło masowo produkować nowe zakazy i nakazy. Media są pełne anegdotycznych dowodów na „szaleństwo” urzędów oraz zapowiedzi firm – zwłaszcza mniejszych – że rozważają zamknięcie działalności. Wiele z nich ma poświęcać na biurokrację nawet jedną piątą czasu pracy swoich pracowników.
Odczucia przedsiębiorców mogą potwierdzać dane Federalnego Urzędu Statystycznego (Destatis), który publikuje co roku informacje o tzw. kosztach wypełniania obowiązków regulacyjnych. Jednorazowe obciążenia związane z nowymi prawami wyniosły w latach 2020–2022 odpowiednio 3,0 mld, 5,8 mld oraz 6,9 mld euro. Z kolei koszty regularne wzrastały w tym samym okresie odpowiednio o 0,3 mld, 8,3 mld oraz 0,7 mld euro. To zdecydowanie więcej niż w poprzedniej dekadzie, gdy były nawet lata ze spadającymi obciążeniami (wykres).
Nie tylko mniejsze firmy narzekają. Wielki biznes ostrzega, że biurokracja staje się jednym z istotnych motywów przenoszenia produkcji za granicę, głównie do USA. Za oceanem dużo łatwiej rozwijać innowacyjne produkty, np. w branżach informatycznej i medycznej, które są znacznie mniej regulowane. Szefów dużych firm rozsierdziła także ustawa o „łańcuchach dostaw” (Lieferkettengesetz), która – mając szczytne cele, np. zakaz pracy dzieci – zmusza koncerny do szczegółowego raportowania swojej działalności za granicą. Ustawa wymaga „wyciągania” informacji od poddostawców, co w wielu krajach jest bardzo trudne, a czasem wręcz niemożliwe.
Nadmierna biurokracja jest bez wątpienia mocnym kandydatem wśród potencjalnych przyczyn stagnacji. Jej wpływ jest przy tym często niedoceniany. Poza gąszczem przepisów i obciążeń, które teoretycznie można skorygować pakietem ustaw, trzeba też uwzględnić jej fatalny wpływ na oczekiwania oraz nastawienie społeczeństwa do działalności gospodarczej. W latach 2012–2022 liczba nowo tworzonych firm w przemyśle systematyczne spadała z ok. 350 tys. do 240 tys. (dane Statista). Przeciętny Niemiec zaczyna kojarzyć „własną firmę” nie tyle ze swobodą i szansą, co z papierową mitręgą, i dla świętego spokoju wybiera pracę najemną – ze szkodą dla wzrostu.
Zaniedbania, zapóźnienia
Pewną część odpowiedzialności za obecną stagnację należy przypisać niemieckiemu biznesowi i szerzej – kulturze innowacji. Nadreńskie firmy tradycyjnie dobrze radzą sobie z dojrzałymi technologiami i wolą szlifować ich jakość niż ryzykować rozwijanie zupełnie nowych produktów i technologii. To podejście bardzo zyskowne i nieźle działa w czasach stabilizacji gospodarki. Dużo gorzej jest jednak w okresach przełomów technologicznych.
Boleśnie doświadczył tego przemysł samochodowy, który zbudował swoją potęgę na wyrafinowanym silniku spalinowym. Elektromobilną alternatywę postanowił zignorować pod hasłem „otwartości technologicznej”, a w obronie tradycji posunął się nawet do fałszowania danych o emisji spalin. Efektem była nie tylko utrata wiarygodności, ale też dramatyczne zacofanie wobec konkurentów z Chin i USA. Dziś niemieckie koncerny starają się nadrobić stracony czas i intensywnie gonią Teslę i BYD. Koszty dla sektora – mającego ponad 400 mld euro obrotów i zatrudniającego 800 tys. osób – są jednak olbrzymie.
Problem podejścia do radykalnych innowacji dotyczy jednak wielu innych branż, a także niemieckich konsumentów. Pryncypialne podejście do ochrony prywatności długo blokowało rozwój płatności mobilnych. Przełomem okazała się pandemia, ale nawet w centrach dużych miast trzeba się wciąż liczyć z koniecznością posiadania gotówki. Fintech finansowy Wirecard, który mógł katapultować RFN do światowej ligi w branży płatności, okazał się przekrętem powiązanym na dodatek z rosyjskimi służbami. Próżno też szukać Niemców wśród liderów sektora cyfrowego. Jedyna globalna firma – SAP – jest mikrusem przy amerykańskich gigantach. Silne firmy w tym obszarze przydałyby się obecnie, gdy rozkręca się światowy wyścig systemów sztucznej inteligencji. Własne LLM-y pozwoliłyby niemieckim koncernom maszynowym utrzymać przewagę nad coraz mocniejszymi konkurentami z Azji.
Sporo za uszami ma również niemieckie państwo. Po kryzysie finansowym elity polityczne z kanclerz Angelą Merkel na czele postawiły na „czarne zero”, czyli politykę nadwyżek budżetowych. Zapisały nawet w konstytucji radykalny „hamulec długu”, który pozwala rządowi jedynie na 0,35 proc. deficytu strukturalnego. Merkel postanowiła także dać Niemcom nieco oddechu po trudnych latach, luzując politykę socjalną i rezygnując z trudnych reform. Ofiarą tego nieszczęsnego splotu padły inwestycje publiczne. W poprzedniej dekadzie wahały się one między 2,1 proc. PKB a 2,69 proc., podczas gdy średnia w UE przekraczała 3,25 proc. (Statista). Efektem były poważne zaniedbania w infrastrukturze: media zalała fala narzekań na jakość dróg, rozpadające się mosty, awarie na kolei, wymagające remontów budynki szkolne.
Dla konkurencyjności gospodarki gorszym problemem okazało się jednak zaniechanie inwestycji w cyfryzację. Merkel, która jeszcze w 2013 r. kokietowała publiczność stwierdzeniem, że „internet jest dla nas wszystkich nową krainą”, w istocie zostawiła Niemcy z miedzianymi kablami o niskiej przepustowości, dziurami w telefonii mobilnej oraz papierowo-faksową administracją nie przystającą do potrzeb nowoczesnej gospodarki. Transformację przyspieszyła pandemia COVID-19, ale Berlin długo jeszcze będzie płacić cenę za utratę dystansu do konkurentów w sferze cyfrowej w postaci niższych stóp wzrostu gospodarczego.
Drogi wyjścia z kryzysu
Uporczywa stagnacja skłoniła niektórych do odtrąbienia niemal końca niemieckiego kapitalizmu. The Economist pisał w 2023 r. – podobnie jak niemal dwie dekady temu za czasów Gerharda Schroedera – o „chorym człowieku” Europy. Błyskawiczną karierę zrobiło również hasło „dezindustrializacji” – wizji gospodarki bez fabryk jako najbardziej prawdopodobnej trajektorii rozwoju RFN.
W ferworze Schadenfreude łatwo jednak zapomnieć, że niemiecki kryzys to nie upadek w przepaść, ale irytujący zastój. Nie ma krachu na poziomie kilku procent PKB, lecz senny dryf na mieliźnie. W zalewie narzekań ginie prosty fakt, że gospodarka naszych zachodnich sąsiadów wciąż ma solidne atuty. RFN wydaje 3–4 proc. na badania i rozwój, znajduje się też w czołówce krajów rejestrujących patenty, ma wyjątkowo dużo studentów strategicznych dla gospodarki kierunków MINT. Nie słychać też o bankructwach niemieckich koncernów. Przeciwnie: osiągają one spore zyski, które w lepszych warunkach mogą szybko przełożyć się na wzrost inwestycji.
Główny problem Niemiec to uruchomienie powyższego potencjału. Niestety nie ułatwia tego system polityczny, w szczególności pryncypialny federalizm z licznymi punktami wetowania i zorientowany na wykuwanie maksymalnie szerokich kompromisów. Narzekania na niego są jednak znane od lat i niewiele wnoszą do obecnej debaty. Wydaje się, że obecnie dużo ważniejszy jest konflikt polityczny: starcie ideologii zarządzania gospodarką wewnątrz koalicji rządzącej.
Obecny rząd, kierowany przez Olafa Scholza, to małżeństwo z rozsądku pomiędzy zwolennikami interwencjonizmu a liberałami. Ci pierwsi – socjaldemokraci i Zieloni – uważają, że w burzliwych czasach „Zeitenwende” trzeba utrzymać pokój społeczny i skoncentrować aktywność państwa na transformacji energetyczno-klimatycznej. Należy zatem więcej wydawać, nawet za cenę porzucenia na jakiś czas „hamulca długu” i dyscypliny budżetowej. Liberałowie z FDP chcą z kolei twardych reform podażowych, zmian na rynku pracy oraz ulg podatkowych dla biznesu.
Spór pomiędzy tymi obozami paraliżuje politykę reform. Istnieje jednak szansa, że w 2024 r. zostanie wykuty kompromis. Trzy współrządzące partie zobowiązały się złożyć do czerwca propozycje, które ostatecznie mają zostać połączone w możliwie spójną odpowiedź na kryzys.
Pierwszy zgłosił się w połowie kwietnia minister finansów Christian Lindner z FDP. Jego pakiet zakłada między innymi likwidację tzw. podatku solidarnościowego płaconego na wschodnie landy przez firmy i najbogatszych obywateli, zachęty podatkowe do inwestycji, a także ulgi fiskalne dla firm zatrudniających imigrantów. Otwartym pozostaje pytanie, na ile propozycje liberałów będą do pogodzenia z priorytetami socjalnymi i inwestycyjnymi SPD oraz Zielonych.
Koalicjanci zdają sobie jednak sprawę z tego, że to ostatnia okazja na odzyskanie politycznej inicjatywy przed przyszłorocznymi wyborami do Bundestagu. Warunki są ku temu niezłe, bo najgłębszy dołek gospodarka ma już chyba za sobą, a i wśród wyborców pojawia się większa akceptacja trudnych zmian.
Kompromis Ampel miałby jeszcze jednak dodatkową wartość, wykraczającą poza kontekst czysto niemiecki. To szansa na zdefiniowanie na nowo równowagi między państwem a rynkiem w czasach klimatycznej katastrofy, starzejącej się populacji, technologicznego trzęsienia ziemi oraz geopolitycznej zawieruchy. Miałby więc wartość uniwersalną, normatywną, przydatną dla krajów mierzących się z podobnymi do Niemiec wyzwaniami – zwłaszcza, gdyby faktycznie okazał się skuteczną receptą na kryzys.