Niemieccy związkowcy nie ustają w swoich próbach wywalczenia sowitych podwyżek. W poniedziałek stanęły pociągi i główne lotniska w kraju. Akcja protestacyjna trwała tylko dobę, ale kolejne mogą okazać się tylko kwestią czasu, bo do porozumienia jest daleko. Tymczasem strajk znów uderzył przez przypadek w polskich pasażerów.
500 euro miesięcznie więcej - to minimum, na które skłonny jest się zgodzić związek zawodowy Verdi. Jego kolejowy kolega, czyli związek EVG, żąda co najmniej 650 euro. To odpowiednio 10,5 proc. i 12,5 proc. podwyżki. Odpowiedź? Możemy dać 5 proc. I to w dwóch turach.
Do porozumienia między pracodawcą, a pracownikami niemieckiej branży transportowej jest bardzo daleko. Być może nie byłoby to jednak problemem, gdyby ci drudzy nie postanowili egzekwować swoich żądań w drodze strajku. W dodatku na zasadzie "wszyscy naraz", bo w akcji protestacyjnej może uczestniczyć ponad 300 tys. osób. Efekt? Niemieckie lotniska wyglądały w poniedziałek tak:
Puste hale odlotów i przylotów, a po peronach kręcą się głównie służby porządkowe.
Niemcy na jeden dzień zamarły
Z portów lotniczych ze strajku wyłamał się jedynie Berlin. Chaos ogarnął nawet huby we Frankfurcie i Monachium, które obsługują przecież nie tyle samych Niemców, co pasażerów z całego świata.
Przedstawiciele związkowców zapowiedzieli jednak, że to nie koniec i otwarcie powiedzieli, że jeżeli nie uda im się dogadać z pracodawcami podczas poniedziałkowych negocjacji, to czeka nas kolejna fala strajków.
Związki zawodowe nie chcą zejść ze swoich oczekiwań, tłumacząc je wysoką inflacją. Wzrost cen w Niemczech sięgnął 9 proc., co znacznie obniżyło standard życia.
Wśród poszkodowanych są również Polacy
Serwis fly4free.pl szacuje, że z Polski do Niemiec i w odwrotną stronę, zostało odwołanych tylko w poniedziałek ponad 60 połączeń. Wśród lotnisk z największą liczbą anulowanych lotów jest warszawskie Okęcie, a także porty we Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu i Krakowie.