W ostatni wtorek, czyli akurat Dzień Dziecka dowiedzieliśmy się, że stopa inflacji w Polsce urosła do poziomu 4,8 proc. i jednocześnie (konkretnie godzinę później), że stopa bezrobocia pozostaje na poziomie 3,1 proc. i wciąż jest najniższa w Unii Europejskiej. Tak właściwie jest nawet druga najniższa na świecie, zaraz po Japonii, nie licząc kilku minisułtanatów i państw takich jak Korea Północna, w których bezrobocie oficjalnie nie istnieje albo nikt nigdy go nie policzył.
Ten zbieg okoliczności zgodnie z teorią ekonomii wcale nie jest zbiegiem okoliczności ani przypadkiem. Jest za to pierwszorzędnym potwierdzeniem tego, jak działa tak zwana krzywa Phillipsa.
Przepraszam, że w takim miejscu pisze o krzywych, ale ta akurat jest bardzo ciekawa, bo łączy ze sobą to, czy masz pracę, z tym, czy rzeczy w sklepach drożeją. Czyli dwie dość istotne sprawy chyba dla każdego. Mówiąc w skrócie: to, że inflacja nam urosła do poziomu najwyższego od dziesięciu lat to efekt uboczny albo może nawet cena, jaką płacimy za to, że rok temu, w czasie recesji wywołanej pandemią nie straciliśmy pracy w sposób masowy i bezrobocie nam nie urosło do 20 proc. Zauważyli to ostatnio ekonomiści z PKO BP
Alban William Phillips w 1958 roku, posługując się danymi z Wielkiej Brytanii z wcześniejszych stu lat, pokazał, że kiedy spada bezrobocie, to płace rosną szybciej, a kiedy rośnie bezrobocie, to poziom płac może nawet spadać, ilustrując to sugestywnymi wykresami, takimi jak ten:
Co z tym bezrobociem i inflacją było ostatnio nie tak?
W oryginalnej pracy Phillipsa nie ma ani słowa o relacji pomiędzy bezrobociem a inflacją – dotyczy ona nie wzrostu cen, ale wzrostu płac. Ale w kolejnych latach ekonomiści uzupełnili i poszerzyli pierwotne spostrzeżenia Phillipsa o nowe wnioski, między innymi ten, że gdy rosną płace, to często potem też zaczynają rosnąć ceny. Stąd spadające bezrobocie, który wywołuje wzrost płac, jednocześnie powinno wywoływać także wzrost cen, czyli inflację. Dzisiaj ta zależność jest uznawana chyba przez większość ekonomistów za zupełnie niekontrowersyjną.
Nie zawsze jednak się ona sprawdzała. Najpierw w latach siedemdziesiątych XX wieku Zachód przeszedł przez okres stagflacji, kiedy mieliśmy zarówno wysoką inflację, jak i wysokie bezrobocie. A w ostatnich latach w wielu miejscach, w tym także w Polsce, mieliśmy do czynienia z niskim bezrobociem i jednocześnie niską inflacją. Dziś więc pomimo że generalnie wzrost inflacji jest problemem, to z drugiej strony w środowisku ekonomistów można zauważyć poczucie ulgi. Stare zasady znów działają i już nie trzeba kombinować, dlaczego przy niskim bezrobociu inflacja nie chce rosnąć, skoro powinna. Przez kilka ostatnich lat trudno było to wytłumaczyć, więc pojawiły się głosy, że krzywa Phillipsa w nowej gospodarce zdominowanej przez globalizację, nowe technologie i upadek popularności związków zawodowych po prostu przestała działać.
Pandemia pokazała, czego brakowało, by krzywa Phillipsa się odrodziła
Wystarczyło masowo dopompować pieniędzy do gospodarki i jednocześnie decyzjami administracyjnymi poważnie zakłócić jej funkcjonowanie w kilku segmentach. Tarcze antykryzysowe wywołały podkręcenie popytu dodatkowymi pieniędzmi, a jednocześnie uchroniły firmy przed bankructwem, a zatem sporą część z nas przed bezrobociem. W kolejnym kroku ten podkręcony popyt i jednoczesne ograniczenie przez powikłania gospodarcze po pandemii podaży spowodowały, że inflacja wróciła.
Jednocześnie wrócił stary jak świat i kluczowy w ekonomii dylemat, który dzieli ekonomistów, analityków i pewnie nas wszystkich na dwie duże grupy. Co jest ważniejsze: walka z bezrobociem czy walka z inflacją? Czy rekordowo niskie bezrobocie jest na tyle dużym skarbem dla ludzi i dla całej gospodarki, że lepiej nie ryzykować zmiany tej sytuacji poprzez zbyt ambitną walkę z rosnącą inflacją? A może rosnąca inflacja jest na tyle dużą niedogodnością, że warto zbić ją ponownie niżej, nawet jeśli w efekcie koniunktura w gospodarce osłabnie i w efekcie zacznie rosnąć bezrobocie? No bo jeśli krzywa Phillipsa wróciła, to jedno z drugim jest powiązane i są to dwa końce tego samego kija.
Wyższe stopy procentowe, podatki i cięcia wydatków
Oczywiście najlepiej zawsze być pośrodku, mieć niewiele bezrobocia i troszeczkę inflacji, ale w praktyce trudno taki stan utrzymać na dłuższą metę. Powstaje więc pytanie jak duże odchylenia od stanu pożądanego tolerować, a jakich nie tolerować. 4,8 proc. inflacji w sytuacji, gdy prawie wszyscy mają pracę, zarabiają, a ich dochody realnie rosną (czyli rosną jeszcze szybciej niż inflacja) nie stanowi katastrofy, ale co jeśli urośnie do sześciu, albo do ośmiu procent? Zbijanie jej z poziomu właśnie chociażby ośmiu procent do pożądanych dwóch będzie wymagać bardziej drastycznych posunięć, np. kombinacji wyższych stóp procentowych, ograniczenia wydatków publicznych i zapewne też podnoszenia podatków, które z pewnością w większym stopniu będą psuć koniunkturę i pobudzać wzrost bezrobocia niż ewentualne działania tego typu przy inflacji wciąż poniżej 5 proc.
Kluczowa jest więc prognoza, czy inflacja będzie rosnąć dalej, czy nie. Bo jeśli nie będzie, to zapewne faktycznie warto po prostu ją przeczekać i nie psuć ożywienia w gospodarce. Ale jeśli za jakiś czas się okaże, że inflacja dalej rosła, to wyjdzie na to, że rację mieli ci, którzy postulowali szybsze reagowanie. Dziś oczywiście nikt nie wie, kto ma w tej sprawie rację. Dlatego ten spór jest tak zażarty i tak ciekawy. Jedni twierdzą, że skoro przez ostatnie 40 lat na świecie, a w Polsce przez ponad 20 lat nie było żadnego problemu z wysoką inflacją, to teraz też go nie będzie, a to co dzieje się teraz, to tylko wstrząsy wtórne po pandemii, które szybko miną. Inni twierdzą, że okresy wysokiej inflacji w historii zdarzały się głównie po wydarzeniach nagłych, wyjątkowych i często natury politycznej, takich jak wojna, sankcje międzynarodowe, blokady handlowe, czy też kataklizmy naturalne. A przecież o pandemii COVID-19 przez ostatni rok słyszeliśmy, że jest jak wojna, więc trzeba w jej trakcie stosować w gospodarce „podejście wojenne”. Jeśli tak, to teraz być może przed nami właśnie taki „powojenny” wzrost inflacji.
O powrocie stagflacji lepiej nie myślmy
W tej sytuacji w najbliższych latach proponuję dbać o komfort psychiczny i zawsze skupiać się na tej części krzywej Phillipsa, która będzie wyglądać lepiej. Jeśli inflacja będzie dalej rosnąć, to cieszmy się, że jest superniskie bezrobocie i mamy pracę. A jeśli państwo zacznie z inflacją walczyć na tyle zamaszyście, że bezrobocie zacznie rosnąć i nagle coraz więcej znajomych będzie bez pracy, to cieszmy się, że przynajmniej ceny w sklepach nie rosną już tak szybko jak na wiosnę 2021 roku.
O scenariuszu, w którym państwo walczy z inflacją na tyle nieskutecznie, że nadal jest ona wysoka, ale przy okazji psuje koniunkturę i rośnie też bezrobocie lepiej nie myśleć. Powrót do stagflacji z lat siedemdziesiątych jest dziś raczej mało prawdopodobny. Ale gdyby tak się stało, wtedy pozostanie mieć nadzieję, że w takiej rzeczywistości polscy piłkarze ponownie będą mieć medal na Mundialu, a ktoś z Polski znów poleci w kosmos albo zostanie papieżem.