Koniec udawania idioty, wprowadźmy testy. Kto nie zda, temu bank nie da kredytu
Gdybyśmy mieli przyjąć, że umowę może zawrzeć tylko ten klient, który rozumie 100 procent jej zapisów, to przypuszczalnie 80 procent klientów nie uzyskałoby kredytu – mówi Agnieszka Wachnicka, wiceprezes Związku Banków Polskich. I dodaje: czasem myślę, że najlepiej byłoby, gdyby konsument musiał zdać test przed zawarciem umowy kredytowej. Jak zda to dostanie kredyt, a jak nie zda, nie dostanie.
![Koniec udawania idioty, wprowadźmy testy. Kto nie zda, temu bank nie da kredytu](https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/bizblog/2024/12/umowa-uniewaznienie-.jpg)
Agata Kołodziej, Bizblog.pl: Niedawno przed TSUE finał miała sprawa, w której dwóch słowackich konsumentów skarżyło się m.in. na to, że bank naruszył ich prawa, bo w umowie kredytowej nie zawarł informacji o okresie jej trwania. Tylko że umowa ta wyraźnie określała daty spłaty pierwszej i ostatniej raty, więc łatwo można było sobie to wywnioskować. TSUE uznał, że to jest granica dozwolonej niekompetencji konsumenta i nie przyznał Słowakom racji. Bardzo mi to przypomina nasze problemy w Polsce, o znacznie większej skali, w których konsumenci podpisują umowy kredytowe, a potem mówią, że nie wiedzieli, że zmienna stopa procentowa może się zmieniać albo że kurs walut jest płynny. Gdy pani słyszy, że klient podpisał umowę kredytową, a potem idzie z nią do sądu, bo mówi, że czegoś nie wiedział, nie rozumiał, jak bardzo się pani wkurza w skali od 1 do 10?
Agnieszka Wachnicka, wiceprezes Związku Banków Polskich: 12. Ale szczerze mówiąc, ja się bardziej wściekam na różnej maści kancelarie i sądy niż na klientów, bo klienci oczywiście mają prawo pójść do sądu z czymkolwiek. Natomiast jeśli TSUE w swoich orzeczeniach mówi, że nawet jeśli konsument jest ekonomistą, profesorem prawa, bankowcem, to wcale nie znaczy, że może być inaczej traktowany, bo dyrektywa wszystkich traktuje równo i trzeba przyjąć, że każdy konsument ma prawo być nierozważny, czy niedoinformowany, to wyraźnie mamy problem. Na tym wyrasta cały przemysł kancelarii przekonujących klientów, że faktycznie mają problem, a to gotowy scenariusz na zachwianie sektorem finansowym.
![class="wp-image-2652570"](https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/bizblog/2025/02/ZBP_2023_web-16.jpg)
Życie bez kredytu, pralki i lodówki
Przykład ekonomisty, który twierdzi, że czegoś nie pojął, to jednak wyjątek, a tymczasem ten problem istnieje i zaczyna się znacznie wcześniej niż przed trybunałem, bo zwykli konsumenci naprawdę nie rozumieją umów z bankami i twierdzą tak nie tylko na potrzeby rozprawy sądowej. Wykonane w 2024 r. badanie UCE Research pokazało, że tylko 1/5 kredytobiorców w pełni rozumie zapisy umowy kredytowej, a ponad 77 proc. rozumie je tylko częściowo, co znaczy, że zaciąga kredyt na podstawie umowy, której nie do końca rozumie. I z tym musicie się zmierzyć, inaczej nigdy nie wyjdziecie z sądów. No bo jak można zawierać umowy, których jedna strona nie rozumie?
Gdybyśmy mieli przyjąć, że umowę może zawrzeć tylko ten klient, który rozumie 100 proc. jej zapisów, to przypuszczalnie 80 proc. klientów nie uzyskałoby kredytu.
Otóż to. Więc może im ich nie udzielajcie? I albo to bank się postara, żeby kredytobiorca jednak wszystko zrozumiał, jeśli chce zarabiać, albo mu się biznes skurczy o 80 proc. Tak czy inaczej, to problem banków.
Nie do końca mogę się zgodzić z takim podejściem, ponieważ gdyby je przyjąć, to większość naszego społeczeństwa siedziałaby przy świecach, nie będąc w stanie zawrzeć umowy o dostawę energii elektrycznej, nie korzystaliby z telefonów komórkowych. Nie byłaby pani w stanie nabyć odkurzacza, pralki ani lodówki, ponieważ nie wie pani, w jaki sposób są skonstruowane silniki tych maszyn. Tego rodzaju informacji oczekuje się dziś w istocie od banków.
Tymczasem konsument ma prawo dostępu do usług finansowych tak, jak do wszystkich innych usług. Oczywiście, należy się starać, żeby ten konsument w jak największym stopniu rozumiał usługę, którą nabywa. Proszę mi wierzyć, że banki wkładają wiele wysiłku w upraszczanie komunikacji z klientami i bardzo chętnie pisałyby łatwiejsze do zrozumienia umowy, ale to jest trudne w otoczeniu prawnym, w którym funkcjonujemy. W jednym z ostatnich artykułów napisała pani, że „to urzędy nagle muszą zacząć mówić bankom jak pisać umowy” - to a propos UOKiK-u, który przygotowuje nowe założenia do ustawy, która ma lepiej ochronić klientów zaciągających kredyty konsumenckie. Tylko że według mnie jest dokładnie odwrotnie: to nie urzędy muszą mówić bankom, jak pisać bardziej zrozumiałe umowy, te umowy teraz wyglądają, jak wyglądają, w dużej mierze za sprawą dotychczasowego podejścia urzędów i sądów.
Podam jeden z moich ulubionych przykładów: firma, która udzielała kredytów konsumenckich w jednym ze wzorców umownych napisała tak: „nie pobieramy odsetek od zadłużenia przeterminowanego”. Ale ustawa mówi, że trzeba podać stopę odsetek od zadłużenia przeterminowanego. Co powiedział urząd? Nie może być takiego zapisu. Trzeba napisać, że stopa od zadłużenia przeterminowanego wynosi zero.
No więc jeżeli my tak będziemy czytać ustawy, a niestety tak jest, że banki, nie chcąc się narażać na ryzyko prawne, starają się literalnie odzwierciedlać przepisy w umowach, to konsument nigdy tych umów nie zrozumie.
My doskonale wiemy, że to nie jest w interesie banków, żeby język w umowach był trudny. Wszystkie badania pokazują, że im więcej klient zrozumie, tym mniej on później ma pretensji do banku. Robimy, co możemy, mamy w Związku Banków Polskich już pewnie od dziesięciu lat działającą bardzo prężnie grupę do spraw prostego języka. Wypracowaliśmy już trzy różne warianty rekomendacji, jak upraszczać język w różnych obszarach komunikacji z klientem.
Więcej o zadłużeniu przeczytasz na Bizblog.pl:
Konsument ma za dużo, a nie za mało informacji
A mimo tej dekady pracy 77 proc. kredytobiorców nie rozumie umów…
Ten problem jest złożony. Z jednej strony wciąż borykamy się z niskim poziomem edukacji finansowej i kompetencji finansowych, z drugiej z masowym podważaniem umów bankowych, przez co banki zabezpieczają się, jak najwierniej odzwierciedlając w umowach przepisy. Natomiast z trzeciej strony to same obowiązki informacyjne wobec konsumenta są tak rozbudowane, że tenże konsument, zalany masą informacji, nie jest w stanie ich przefiltrować ani tym bardziej zrozumieć.
Ale jednocześnie to te same urzędy jednak dbają o to, żeby prawo jasno powiedziało bankom: już na pierwszej stronie umowy mają się znaleźć najbardziej istotne informacje dotyczące kredytu, klient musi dostać informacje, co się stanie, jak nie będzie spłacał kredytu, oraz że zaciągnięcie kredytu wiąże się z kosztami. To urząd mówi, że bank nie może domyślnie zaznaczać za klienta żadnych pól, a obie wiemy, że bywało, że tak robił.
To wszystko ma znaleźć się projekcie ustawy, nad którą pracuje UOKiK i, jak pani pisała w Bizblog, „UOKiK wziął się w końcu za banki”. Tylko UOKiK implementuje po prostu dyrektywę unijną. A to, że w formularzu informacyjnym będzie trzeba wyszczególnić najważniejsze cechy kredytu na pierwszej stronie w ramce, to jest wymóg dyrektywy, a nie indywidualna wizja polskiego ustawodawcy, który realizuje potrzebę upraszczania umów. Choć, prawdę mówiąc, dostrzegamy przestrzeń do dyskusji z organami o tym, żeby pewne kategorie umów standaryzować w ramach naszej krajowej inicjatywy.
Bez znaczenia, kto na to wpadł - ktoś, kto ma władzę, uznał, że bankom trzeba palcem wskazać, jak pisać umowy, bo inaczej są z nimi poważne problemy, na tyle duże, że 80 proc. z nich właściwie nie powinno zostać zawartych.
I ten ktoś wskazuje w tej dyrektywie, że bank ma się posługiwać językiem prostym i zrozumiałym, ale w innej, dotyczącej dostępności, mówi, że w usługach dotyczących bankowości detalicznej, czyli w usługach kierowanych do konsumentów, trzeba się posługiwać językiem B2. Konia z rzędem temu, kto wie, jaki to jest poziom B2 w języku polskim.
Może trzeba zapytać językoznawców?
Owszem, i wspólnie z czołowymi ośrodkami językowymi w Polsce wypracowujemy standard zrozumienia tego, czym jest prosta komunikacja w rozumieniu dyrektywy i w jaki sposób należy te dokumenty formułować.
Natomiast dalej niestety nie pozbywamy się problemu, który wynika z tego, że pewne elementy ustawy muszą zostać odzwierciedlone w umowach, a nadmierne ich uproszczenie generuje ryzyko, że ktoś będzie miał zarzut, że nie została przekazana ta informacja, której dyrektywa czy ustawa wymagała przekazania albo nie w taki sposób, w jaki to było wymagane.
A czy koniecznie to musi być coś za coś? Nie można pisać językiem trudnym, bo takiej precyzji wymaga prawo, ale zaraz potem punkt po punkcie wyjaśniać, co to znaczy? Umowy będą dłuższe, wiem, nawet znacznie, ale ostatecznie problem po prostu trzeba rozwiązać zamiast się na niego obrażać.
To już się dzieje, naprawdę wiele banków, które już dzisiaj u siebie aplikują standardy prostego języka, konstruują umowy w taki sposób, że główna oś umowy zawarta jest po prostu w tabelce na jednej stronie - ile kredytu ci wypłacimy, ile zapłacisz prowizji, jakie są odsetki itd. - takie proste sformułowania adresowane bezpośrednio do konsumenta, które nie zawierają tych wszystkich terminów ustawowych, ale pod tabelą jest cały dokument z właściwymi klauzulami, napisanymi rzeczywiście językiem prawniczym. To nie jest tak, że banki nie odrabiają pracy domowej, naprawdę ją odrabiają.
Kredyt jak ślub – tylko ze świadkiem
Dobrze, odczepiam się od banków i poczepiam się teraz trochę konsumentów. Jest coś, co do tej pory przemilczałam w cytowanym już badaniu UCE Research. Mianowicie wynika z niego również, że 17 proc. ankietowanych podpisuje umowy kredytowe praktycznie bez żadnego czytania, kolejne niemal 20 proc. czyta je przed podpisaniem jedynie pobieżnie, a tylko 43 proc. czyta dokładnie. Trudno się dziwić, że kredytobiorca nie rozumie zapisów umowy, skoro jej nawet nie przeczytał. Tylko co z tego, że to wina konsumenta, jak problem i tak ma bank, jeśli klient pójdzie do sądu. I nieważne już nawet kto wygra, bank traci czas i pieniądze na spór sądowy, więc to znów bank powinien coś zrobić, żeby do takich sytuacji w ogóle nie dochodziło. Może każda umowa powinna być zawierana w obecności świadka, jak ślub, albo nagrywana, żeby był dowód, że bank zrobił wszystko, żeby upewnić się, że druga strona umowy rozumie, co podpisuje? Że zapytał klienta, czy przeczytał dokładnie umowę, że odpowiedział wyczerpująco na pytania, jeśli konsument miał wątpliwości.
Pewne działania, które miałyby na celu nakłonienie czy zachęcenie konsumentów do tego, żeby zapoznawali się z umowami, byłyby pożądane, dlatego że niestety - mówię to z bólem - następuje przesuwanie granic odpowiedzialności i zdejmowanie odpowiedzialności z konsumenta za jego decyzje. Niestety dzisiaj całe prawo konsumenckie, również dyrektywa o kredycie konsumenckim de facto przesuwa ciężar odpowiedzialności bardzo mocno na bank, a zdejmuje go z konsumenta.
Mamy chociażby zasadę, że oceny zdolności kredytowej bank dokonuje w interesie konsumenta i w celu przeciwdziałania jego zadłużeniu. A to w istocie znaczy, że konsument może nie wiedzieć, czy kredyt, po który właśnie przyszedł do banku, jest dla niego odpowiedni, to bank musi za niego zdecydować. A to z kolei powoduje, że konsumenci przyjmują taką postawę, że cokolwiek nie zrobię i tak ktoś inny poniesie tę odpowiedzialność, ale nie ja.
A najgorsze jest nawet nie to, że konsument nie wie, że czegoś nie wie. Jakby wiedział, to może i by chciał się doedukować, ale po co, skoro on wie? Jest takie badanie, które niedawno robiła prof. Katarzyna Sekścińska, które jest zatrważające. W panelu klientów, którzy już mieli doświadczenie z kredytami, czyli kiedyś już jakiś zaciągali, 70 proc. nie jest w stanie rozpoznać, czym jest RRSO i jak działa, 70 proc. mówi, że marża i prowizja to to samo. Co jest najgorsze, to że przeważa tutaj grupa, która odpowiada źle, ale deklarując, że jest przekonana, że zna odpowiedź.
W zakresie tej niewiedzy nasuwa mi się Międzynarodowe Badanie Umiejętności Dorosłych PIAAC 2023, które nadzorowane jest przez OECD, prowadzone w 31 krajach i sprawdza stopień rozumienia tekstu czytanego, rozumowanie matematyczne oraz elastyczność w rozwiązywaniu problemów. Dorośli Polacy zajęli na te 31 krajów trzecie miejsce od końca. Poziom czytania ze zrozumieniem jest taki, że częściej niż co trzeci Polak nie jest w stanie zażyć leku zgodnie z tym, co przeczyta w ulotce. A my rozmawiamy o kredycie hipotecznym, którego kilkudziesięciostronicowy draft umowy nawet nie był jakiś czas temu udostępniany przez bank klientowi do domu, żeby przeczytał sobie na spokojnie, może podkreślił, czego nie rozumie i o co dopytać - możesz czytać tylko w banku przy podpisywaniu. Mówię o sytuacji sprzed 2008 r., kiedy banki rozdawały hipoteki jak cukierki, a wystarczało im do tego nierzadko oświadczenie klienta o osiąganych dochodach.
Dziś bank absolutnie ma obowiązek udostępnić klientowi umowę, jeśli sobie tego życzy, to wynika z przepisów prawa, dziś żyjemy w zupełnie innej regulacyjnej rzeczywistości niż 20 lat temu. Mamy od 2017 r. ustawę o kredycie hipotecznym, od 2012 r. dotyczącą kredytu konsumenckiego. Mamy za sobą tony regulacji i tamte czasy to już zamierzchła przeszłość.
A jednak nie do końca przeszłość, bo fala pozwów o kredyty frankowe, z którą mierzą się banki, dotyczy właśnie umów zawieranych sprzed tej ery regulacji i dopiero teraz trzeba przełknąć tę żabę. Pozwy o WIBOR, jak ten ostatnio omawiany przez media, bo zapadł pierwszy wyrok sądowy, to też czas sprzed wejścia w życie ustawy o kredycie hipotecznym, bo dot. 2015 r.
Ten wyrok dot. WIBOR jest nieprawomocny i w dodatku niestety posługuje się dosyć kuriozalnymi stwierdzeniami jak to, że jeżeli stwierdzono manipulację LIBOREM w Wielkiej Brytanii, to na pewno w Polsce też manipulowano WIBOREM. Dodatkowo sąd zarzucił brak poinformowania konsumentów o tym, jak jest ustalany WIBOR. Czyli, przenosząc to na grunt tej przysłowiowej pralki – to tak, jakby sąd unieważnił umowę zakupu pralki, dlatego że sprzedawca nie poinformował pani o tym, jak zbudowany jest silnik, ze wszystkimi szczegółami jego konstrukcji.
Wróćmy więc do tego, co można zrobić, żeby bankowość w Polsce polegała na czym innym niż bieganiu po sądach.
Czasem myślę, że najlepiej byłoby, gdyby po prostu konsument musiał zdać test przed zawarciem jakiejkolwiek umowy kredytowej z bankiem, trochę jak MIFID w przypadku inwestorów. Każdy musi odpowiedzieć na 20 pytań sprawdzających jego wiedzę i świadomość w zakresie kredytu, jak zda, to dostanie kredyt, a jak nie zda, to nie dostanie.
Podoba mi się ten pomysł, ale zarządom banków pewnie spodobałby się mniej, bo sprzedaż im runie.
Pytanie, czy ta sprzedaż, tak czy inaczej, nie runie wobec błyskawicznie narastającego ryzyka prawnego… A propos ankiety MIFID, którą musi wypełnić każdy chcący inwestować środki za pomocą banku czy biura maklerskiego, przypominam sobie badania prowadzone z kolei przez GPW, z których wynika, że 77 proc. młodych dorosłych myśli, że w Polsce jest instytucja chroniąca przed stratami na rynku kapitałowym.
Mhmm…
Edukacja, edukacja, edukacja.
Edukować byłoby łatwiej, gdyby umowy kredytowe były jakoś ujednolicone. UOKiK od dawna pracuje nad jednolitym wzorcem umowy kredytowej i nawet miał pokazać efekt tych prac do końca 2024 r., mamy 2025 r., ale nadal nic. Banki swoją drogą też pracowały we własnym gronie nad jednym wzorcem i też cisza, bo jakoś nie mogły się widocznie dogadać.
Myślę, że o postęp prac nad jednolitym wzorcem należałoby pytać UOKiK. My uczestniczyliśmy w tym procesie w tym sensie, że wstępny projekt tego wzorca był z nami konsultowany i co do zasady, ideę ujednolicenia wzorca jako środowisko bankowe popieramy. Przypuszczam, że proces opracowywania wzorca się toczy i muszę stanąć w obronie urzędu, ponieważ stworzenie wzorca nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać, bo wariantów kredytów jest mnóstwo. Jeżeli chodzi chociażby o kredyt hipoteczny, to mamy kredyty na rynku pierwotnym, na rynku wtórnym, na zakup, budowę, rozbudowę, remont, w różnej konfiguracji, więc to wszystko należałoby w tym wzorcu ująć. Na to trzeba czasu i wielu etapów konsultacji.
Nie wykluczamy również ujednolicania przy kredycie konsumenckim, który paradoksalnie jest znacznie łatwiej wystandaryzować niż kredyt hipoteczny. Przy czym te wzorce musiałby być wprowadzone przepisem rangi ustawowej bądź rozporządzeniem, po prostu przepisem powszechnie obowiązującym, żeby on mógł spełnić swoją rolę i żeby też nie dochodziło do ewentualnego podważania tych standardowych klauzul w toku procesów sądowych.
Najpierw trzeba ten wzorzec opracować, banki robiły to niezależnie od UOKiK i też nagle zamilkły w tej sprawie.
Takie prace się toczą nie bezpośrednio w bankach, ale w ramach Europejskiego Kongresu Finansowego. Banki też w tym procesie uczestniczą, ale ze względu na stopień zaawansowania prac w UOKiK nie chcielibyśmy, żeby dochodziło do dublowania działań.
„To nie konsument ma problem, tylko jemu się mówi, że ma problem”
I jesteśmy w punkcie wyjścia. Klienci nie rozumieją umów, banki uważają, że powinni i nikt nie ma pomysłu, jak zbliżyć jedną i drugą stronę.
Najtrudniejsze pytanie, na które ja dzisiaj nie znam odpowiedzi, to jak systemowo edukować dorosłych. Po pierwsze, do nich trudno jest dotrzeć, a po drugie, najczęściej nie chcą się edukować, ponieważ dzisiaj kierunek rozwoju przepisów konsumenckich ich do tego nie zachęca. Przeciwnie, przepisy zdejmują z konsumentów odpowiedzialność, a skoro tak, to oni mówią: po co mam się uczyć?
Czy to jest nasza polska specyfika? Przecież ostatecznie te prokonsumenckie przepisy to nie nasza polska inicjatywa, ale implementacja unijnych dyrektyw, więc to jakiś generalny problem na linii banki - konsumenci.
Owszem, ale przykład kredytów frankowych pokazał, że posługując się argumentem o braku należytego poinformowania, a w konsekwencji braku wiedzy i świadomości, można uzyskać nie tylko darmowy kredyt, ale często również darmowe mieszkanie. Pomimo iż kredyty frankowe były udzielane w kilkunastu krajach Unii Europejskiej, Polska nie była w tym zakresie wyjątkiem, to tylko w Polsce umowy są na masową skalę unieważniane.
Może, dlatego że tylko Polska udzielała ich na tak masową skalę, to teraz ma masowy problem. Poza nami tylko Węgrzy byli aż tak „zafrankowieni”, ale oni zdecydowali się na radykalne, ustawowe rozwiązanie problemu. I choć banki zapłaciły za to stratą 30 proc. swoich kapitałów, to jednak zamknęli sprawę raz na zawsze i to jeszcze przed pamiętnym 15 stycznia 2015 r., kiedy szwajcarski bank centralny doprowadził do niewiarygodnego wręcz wzrostu kursu CHF. Polskie środowisko bankowe w swoim czasie nie chciało się zgodzić na rozwiązanie ustawowe.
Nie mogę się zgodzić, że Polska była liderem w zakresie kredytów frankowych. Znacznie większy portfel w relacji do PKB kraju miała Austria, przywołane przez panią Węgry, ale także np. Chorwacja czy Grecja. W każdym z tych krajów problem został w jakiś sposób zaadresowany systemowo. Tu nawet nie chodzi o brak rozwiązania ustawowego w Polsce, tylko o przyjęcie, co jest skutkiem abuzywności klauzuli umownej. Polskie sądy poszły na skróty uznając, że tym skutkiem jest upadek umowy, tymczasem prymatem powinno być utrzymanie umowy w mocy.
Polskie banki ponoszą konsekwencje tego problemu. Ale kluczowe jest, że to podejście rozlewa się poza kwestię frankową, bo kancelarie, które wyrosły na tym biznesie, widzą, że on powoli wysycha, więc szukają sobie innych źródeł zarobku. No i mamy dziś problem wcale nie na linii konsumenci-banki, ale kancelarie-banki.
To szczególnie widać przy Sankcji Kredytu Darmowego, którą sobie wzięły na cel kancelarie i firmy odszkodowawcze, bo 80 proc. reklamacji, które wpływają z SKD, to nie są konsumenci, tylko kancelarie, które kupują roszczenia, więc dzisiaj to nie konsument ma problem, tylko jemu się mówi, że ma problem.
Już nawet sądy to dostrzegły, że takie skupowanie roszczeń i walka z bankiem w sądzie na podstawie cesji nie do końca odzwierciedla interes konsumenta i w tej sprawie też pojawiły się pytania do TSUE. Ale to już też kancelarie obchodzą, bo obserwujemy pewien trend, że się konsumentowi przedstawia dokument do podpisu, żeby wyglądało na to, że to konsument stoi za pozwem, ale z tyłu stoi kancelaria.
Nie ulega wątpliwości, że stoimy przed gigantycznym problemem, który może mieć bardzo destrukcyjny wpływ nie tylko na sektor bankowy, a mianowicie, że każdą umowę można unieważnić. I jeśli w tym obszarze się nic nie zadzieje, to kredyt stanie się dobrem luksusowym.
Konstatacja jest taka, że jesteście jako banki ogrywani przez wszystkich dookoła?
Banki są zawsze wdzięcznym chłopcem do bicia, ponieważ, mówiąc kolokwialnie, obracają pieniądzem i na tym zarabiają. W opinii niektórych należy więc uznać, że to jest z natury nieuczciwe, bez zagłębiania się w specyfikę działalności bankowej. Ot, taka opinia „na wyrost”. Natomiast słowo „konsument” dzisiaj ma magiczną moc, więc jak ktoś kreuje się na obrońcę praw konsumentów, to stoi na piedestale, a nad tymi złymi bankami przecież nikt się nie będzie litował.
Weźmy przykład Sankcji Kredytu Darmowego. Dyrektywa, na podstawie której została wprowadzona Sankcja Kredytu Darmowego, mówi, że sankcja musi być skuteczna, proporcjonalna i odstraszająca. „Proporcjonalna” to jest słowo klucz, którego w polskiej sankcji nie ma, my za każde, nawet najdrobniejsze uchybienie, przewidujemy karę śmierci. Polska „przeimplemetowała” unijne przepisy. W efekcie wcale nie musi zostać naruszony interes konsumenta, żeby mógł on skorzystać z Sankcji Kredytu Darmowego. Jeśli bank się pomyli na korzyść konsumenta, to on też może skorzystać z Sankcji Kredytu Darmowego.
I dlatego ZBP proponuje nową sankcję zamiast tej, w której byłaby nie tylko ta zasada proporcjonalności kary nakładanej na bank, ale też obniżenie o połowę maksymalnego wymiaru kary - zamiast utraty wszystkich należnych odsetek, utrata tylko połowy. I o ile w pierwszej części można pomyśleć: słusznie, o tyle w drugiej: mhmm, cwaniaki, znów kombinują, żeby się wykpić.
Mam takie wrażenie, że do dyskusji o sankcjach wychodzimy z pewną ugruntowaną tezą, że oto po jednej stronie mamy zawsze nieuczciwy bank, a po drugiej zawsze uczciwego konsumenta. Ta teza jest, niestety, bardzo daleka od prawdy. A mówienie o tym, że konsument jest słabszą stroną stosunku zobowiązaniowego należy dziś postrzegać w kategorii mitów. Dzisiejsze prawo konsumenckie daje konsumentom dalece silniejsze uprawnienia niż bankom. Nie ulega wątpliwości, że jeżeli mamy do czynienia z intencjonalnym naruszeniem obowiązków informacyjnych po stronie banku i to takim, które zniekształca konsumentowi obraz i prowadzi go do podjęcia decyzji o kredycie, której by normalnie nie podjął, to ta sankcja powinna być rzeczywiście dotkliwa. Ale zauważmy, że mamy dzisiaj mamy dwa rodzaje sankcji: administracyjne i cywilne.
Administracyjne, czyli Prezes UOKiK, może stwierdzić, że doszło do naruszenia zbiorowych interesów konsumentów i nałożyć karę na ten podmiot, w związku z czym skutecznie można systemowe naruszenia eliminować. Ale nie było ze strony Prezesa UOKiK decyzji, które by stwierdzały, że w zakresie podnoszonym dzisiaj przez kancelarie dochodziło do jakiegoś systemowego problemu w postaci naruszania interesów konsumentów.
W związku z tym ja bym bardzo chciała odejść od takiego przekonania, które wyrosło na kanwie frankowiczów, że jak jest naruszenie interesu konsumenta, to musi być kredyt za darmo. ZBP zaproponował pewne podejście, ono nie musi zostać przyjęte w wersji zero-jedynkowej, ale zastanówmy się, czy rzeczywiście, jeżeli mamy dwa rodzaje sankcji, i karną i administracyjną, to my musimy przyjmować najcięższy wymiar kary w obu przypadkach?
Pani prezes, kończąc, mam wrażenie, że ta nasza rozmowa prowadzi do smutnego wniosku, że właściwie niewiele się da zrobić, żeby zatrzymać narastający konflikt pomiędzy bankami a konsumentami i kancelariami odszkodowawczymi.
Jak patrzę na ten agresywny marketing kancelarii, to też tak myślę, bo to jest przerażające. Wczoraj znalazłam na Instagramie bardzo ciekawą reklamę: „Pieniądze leżą na ulicy! Wygramy dla ciebie pieniądze z kredytu darmowego” albo „Pokochaj życie na darmowym kredycie”. Uczciwa walka to nie jest.
Ciekawe, co UOKiK na to? Bo z jednej strony pracuje właśnie nad ustawą, która każe bankom tłumaczyć klientom oczywistości, że zaciąganie kredytu wiąże się z kosztami…
A z drugiej strony przy tych wręcz zmasowanych, nieuczciwych działaniach kancelarii odszkodowawczych, o dziwo brak stanowczej reakcji urzędów, co jest dla mnie niezrozumiałe. Kancelarie prowadzą działania, które nie realizują interesów konsumentów, a wręcz im przeczą. To jest absolutnie nieuczciwy marketing wprowadzający w błąd, a mam wrażenie, że nie ma nikogo, kto by próbował się z tym problemem zmierzyć.