O'Leary przechytrzył swoich pilotów. Pasażerowie Ryanaira nawet nie zauważą strajku
Miał być kolejny paraliż, dziesiątki odwołanych połączeń, chaos, płacz i lament na lotniskach. Ryanair pod koniec wakacji rozpoczął kolejną odsłonę walki ze swoimi pracownikami. Wszystko wskazuje jednak na to, że Michaelowi O’Leary'emu udało się tym razem wykiwać protestujących pilotów. I pasażerowie całego zamieszania praktycznie nie odczują.
World Travel & Tourism Council/flickr.com/CC BY 2.0
Nie jest żadną tajemnicą, że dla ekscentrycznego szefa Ryanaira pracownicy to zbędna część biznesu, która na co dzień nabija tylko koszty i komplikuje prowadzenie firmy. Najlepiej, gdyby w ogóle ich nie było.
Międzynarodowa Konfederacja Związków Zawodowych (ITUC) wybrała go w zamian za te zasługi anty-szefem 2018 roku. Irlandczyk wyprzedził w tym rankingu takich tuzów jak szefów Ubera, Walmarta i Harveya Weinsteina. A żeby wyprzedzić oskarżanego o wykorzystywanie seksualne producenta, trzeba było się naprawdę zdrowo napracować.
I O’Leary pracował. Nawet w pocie czoła. Podkreślał, że prędzej piekło zamarznie, nim uzna w swojej firmie związki zawodowe. Zapytany o personel rzucił szczerze: To nasz największy koszt. Leniwych durniów należałoby wywalić.
BALPA protestuje
Trudno się dziwić, że biznes Ryanaira regularnie potyka się o strajki. Ubiegły rok był pod tym względem rekordowo zły. Kupno biletu lotniczego na wakacje u irlandzkiego przewoźnika było hazardem porównywalnym z grą w rosyjską ruletkę. Liczba poszkodowanych pasażerów szła w setki tysięcy.
Ten rok zapowiadał się przez długi czas na dużo spokojniejszy. Ryanair nie byłby jednak Ryanairem, gdyby udało się dociągnąć z tą niemal sielską atmosferą przynajmniej do świąt Bożego Narodzenia. Pożar wybuchł na samym finiszu wakacji.
Piloci kłócą się dzisiaj z Ryanairem właściwie o wszystko. Na tapecie znajduje się temat emerytur, płac, ubezpieczeń na wypadek utraty licencji, a także planowanych zwolnień. Przewoźnik uznał niedawno, że do końca roku wyrzuci na bruk 500 pilotów (z 5,5 tys.) i 400 pracowników personelu pokładowego (z 9 tys.).
Efekt? Członkowie Stowarzyszenia Pilotów Brytyjskich Linii Lotniczych (BALPA) opowiedzieli się w połowie sierpnia za strajkiem. Przedstawiciele Ryanaira bagatelizowali tę decyzję, podkreślając, że do związku należy mniej niż 30 proc. pilotów. The Guardian wytknął jednak, że to i tak oznaczałoby, że kilkadziesiąt tysięcy pasażerów zostanie na ziemi.
Pierwsze dni strajku miały przypaść na 22 i 23 sierpnia. Protest zablokował jednak sąd w Dublinie, a irlandzki przewoźnik odtrąbił z dumą na Twitterze, że pasażerowie nie natrafiają na utrudnienia, a 97 proc. samolotów odleciało punktualnie.
Wrześniowe strajki w Ryanairze
Do kolejnej odsłony konfliktu miało dojść na początku września. Na razie linie zarzekają się jednak, że 2, 3 i 4 września klientów latających z i do Wielkiej Brytanii nie czekają żadne utrudnienia.
W imieniu naszych klientów i ich rodzin pragniemy szczerze podziękować wszystkim naszym pilotom w Wielkiej Brytanii, którzy nie poparli strajku BALPA, i potwierdzili, że będą pracować jako zastępcy, by zapewnić przeloty naszym brytyjskim klientom i ich rodzinom w pierwszym tygodniu września – napisał przewoźnik.
Ryanair przyznał się tylko do niewielkiej liczby połączeń, jakie mogą zostać odwołane w wyniku strajku hiszpańskiej załogi. Hiszpańskojęzyczne media piszą na razie o dosłownie 14 lotach. Czyżby pogrywanie sobie z załogą po raz kolejny uszło O’Leary'emu na sucho?
Nawet jeżeli tak się stanie, Irlandczycy i tak są w dość trudnym położeniu. Zyski Ryanaira w roku podatkowym 2018/2019 spadły o niemal jedną trzecią. Przewoźnik kombinuje więc jak może.
Z jednej strony próbuje złapać klientów na haczyk, obiecując niższe ceny biletów i otwierając nowe połączenia turystyczne (między innymi do Gruzji), z drugiej po cichu podnosi opłaty za bagaż. I tak to się będzie kręcić pewnie aż do momentu, w którym państwa Unii zaczną wprowadzać podatek klimatyczny dla linii lotniczych. Tego operujący na wysokich obrotach i niskich marżach przewoźnik może już nie wytrzymać.