REKLAMA

Świat rzucił się na polskie obligacje, padł absolutny rekord. Skąd ta nagła miłość do naszego długu?

Polski rząd w tym tygodniu sprzedał inwestorom obligacje za 3,5 mld euro. To spora emisja długu, bo warta po przeliczeniu prawie 17 mld zł. Zwykle na normalnych, krajowych przetargach jednorazowo rząd sprzedaje bankom dług za mniej więcej 5-8 mld zł. Jednak  jeszcze bardziej interesująca jest kolejna liczba. Otóż inwestorzy, głównie zagraniczni, zgłosili się na przetarg z gotowością do zakupu polskiego długu za łącznie 12 mld euro, czyli za blisko 60 mld zł. Jednego popołudnia rząd był w stanie zdobyć pieniądze, które wystarczyłyby na pokrycie zdecydowanej większości ubiegłorocznego deficytu.

BGK-dotacje-JST-premier
REKLAMA

12 mld euro to rekord. Z archiwalnych danych Ministerstwa Finansów wynika, że tak dużego popytu na polskie obligacje emitowane w jakiejkolwiek walucie obcej na pojedynczym przetargu nie było jeszcze nigdy. Dotychczasowy rekord w euro wynosił 7,4 mld i miał już ponad 13 lat. W przypadku emisji w dolarach największy popyt, sięgający 8,2 mld dol. udało się przyciągnąć w lipcu 2009 roku, czyli jeszcze dawniej

REKLAMA

Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, o co chodzi? Dlaczego nagle polski dług cieszy się tak dużym, rekordowym wręcz zainteresowaniem, skoro w sumie w polskiej gospodarce nie wydarzyło się ostatnio nic nadzwyczajnie pozytywnego? Można by nawet uznać, że wciąż mamy masę problemów, z wysoką inflacją, kryzysem energetycznym i słabnącym wzrostem gospodarczym na czele. Do tego przed nami perspektywa wyborów i rozrzucania po kraju kosztownych ochłapów kiełbas wyborczych w wielu kształtach i smakach.

Obligacje inwestycyjnym hitem w 2023 r.

Wiele wskazuje na to, że specyficzne cechy polskiej gospodarki nie mają tu dużego znaczenia. Już w połowie stycznie agencje donosiły, że 2023 rok zaczął się od szaleńczych zakupów na rynkach obligacji. Tylko w ciągu pierwszych dwóch tygodni tego roku rządy państw i prywatne spółki sprzedały dług o wartości 170 mld euro.

Rynek wierzy w to, że cały rok będzie stał pod znakiem spadku inflacji, a skoro tak, to można zacząć grać pod przyszłe spadki stóp procentowych. Elementem takiej gry jest lokowanie pieniędzy w obligacjach, które relatywnie tracą na atrakcyjności, gdy stopy procentowe rosną i relatywnie zyskują na atrakcyjności, gdy stopy spadają.

Dziś więc nie ma praktycznie żadnego problemu, żeby znaleźć nabywców obligacji na rynku europejskim. Ważne, że generalnie prezentujemy się nie najgorzej, jesteśmy w Unii Europejskiej i jednocześnie oferujemy wyraźnie większe odsetki niż Niemcy, Francuzi czy Hiszpanie.

Pozostaje jednak kwestia tego, czy warto zadłużać się w walutach obcych, zamiast w złotych? Po pierwsze na pewno utrzymywanie w walutach obcych całości albo większości długu publicznego, niczym Edward Gierek 50 lat temu, byłoby niezwykle niebezpieczne. Teraz jednak mamy inną sytuację.

Zadłużenie w walutach obcych od lat stanowi w Polsce mniej więcej jedną czwartą całego zadłużenia publicznego. Według ostatnich dostępnych danych na koniec III kwartału 2022 r. było to dokładnie 25,9 proc., nieco ponad 300 mld zł po przeliczeniu, czyli jakieś kilkanaście procent PKB. Generalnie od tej strony jest bezpiecznie. Pozostaje oczywiście ryzyko walutowe, chociaż moim zdaniem z punktu widzenia zwykłych ludzi, sytuacja, w której rząd ma w razie czego dodatkową motywację do tego, aby bronić interwencjami złotego, jest nawet korzystna.

Obligacje w euro: tańsze i lepiej widoczne

Z drugiej strony są dwie bardzo ważne zalety zadłużania się w euro. Po pierwsze tak jest zdecydowanie taniej. Rentowność sprzedanych właśnie obligacji dziesięcioletnich wyniosła 3,945 proc. Tymczasem polskie dziesięcioletnie obligacje emitowane w złotych mają obecnie rentowność 5,85 proc. Gdyby założyć, że rząd pożycza 2 mld euro, albo 9,5 mld złotych, to w pierwszym przypadku koszt obsługi sięga 78,9 mln euro, czyli 374,8 mln złotych, a w tym drugim przypadku to 555,8 mln złotych. Oszczędność wynosi więc w takim przypadku nieco ponad 180 mln złotych rocznie.

Jest też druga korzyść wynikająca z samej obecności polskiego długu denominowanego w euro na rynkach międzynarodowych. Dzięki temu wszyscy inwestorzy międzynarodowi mogą bardzo łatwo porównywać nas do innych gospodarek znajdujących się w strefie euro. Łatwy dostęp do informacji jest istotny, bo trudno oczekiwać, aby ktoś chciał inwestować w miejscu, o którym brakuje podstawowych informacji.

Porównywanie rentowności polskich obligacji w złotych do rentowności niemieckich czy belgijskich w euro nie ma żadnego sensu, ponieważ złoty nie tylko jest inną walutą (to pół biedy – można sobie szybko przeliczyć), ale jest też inaczej oprocentowany.

Emitowanie długu w euro sprawia więc, że widać nas na monitorach wielu inwestorów z grubymi portfelami, którzy mogą nam się przydać. Z drugiej strony z obecności na rynku długu w euro płyną też podobne, związane z przepływem informacji korzyści dla rządu. Jeśli rynek uzna, że pojawiły się jakieś poważne problemy w Polsce, to właśnie na tamtym rynku będzie można je zauważyć, bo nasza rentowność zacznie się wyraźnie odchylać od tej niemieckiej czy francuskiej. Dobrze więc po prostu być w tym samym miejscu, w którym są wszyscy inwestorzy międzynarodowi.

Dla porównania: dziesięcioletnie obligacje w euro emitowane przez Niemcy mają rentowność 2,27 proc., przez Francuzów – 2,72 proc., chociaż już na przykład Włosi mają już 4,09 proc. więc my wypadamy od nich lepiej. Wszyscy to widzą. I bardzo dobrze.

Obligacje denominowane w euro nie dla Kowalskiego

Niestety gdyby ktoś chciał wejść w posiadanie takich polskich, ale wyemitowanych w euro obligacji, to raczej mu się nie uda. No chyba że jest bardzo zamożnym klientem private bankingu w jakimś zachodnim banku, który część tych obligacji właśnie kupił i może ewentualnie jakąś jeszcze mniejszą ich część odsprzedać klientom.

Dla nas wciąż istnieje oferta obligacji detalicznych, które też w sytuacji spadającej inflacji będą wyglądać coraz atrakcyjnie. Wszak te czteroletnie i dziesięcioletnie w pierwszym roku oszczędzania mają odpowiednio 7 i 7,25 proc. oprocentowania. Jeśli za rok, czyli w lutym 2024 r., inflacja zgodnie w prognozami wielu ekonomistów będzie już jednocyfrowa, to realnie stracimy na tym niewiele. Zaś w kolejnych latach oprocentowanie będzie już zawsze równe inflacji z poprzednich dwunastu miesięcy powiększonej o marżę 1, lub 1,25 proc.

REKLAMA

Proszę pamiętać, że w trendzie spadkowym inflacja za wcześniejsze dwanaście miesięcy będzie zawsze większa niż inflacja za kolejne dwanaście miesięcy, co powinno dodatkowo zwiększać realną opłacalność takiej inwestycji. Dzięki temu w kolejnych latach z nawiązką nadrobimy tę realną stratę z pierwszego roku. To wszystko oczywiście pod warunkiem, że inflacja będzie faktycznie spadać. Dziś rynki finansowe są o tym przekonane i stąd duży ruch na rynku dług i stąd rekordowe zainteresowanie polskimi obligacjami.

Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM. 

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA