Pięknie nam ostatnio rynek kapitałowy rozkwitł i chyba dość zaskakująco. Na giełdzie indeks WIG20 od dołka z 13 października urósł już o ponad 20 proc., kurs euro w ciągu ostatniego miesiąca spadł o 22 grosze, z 4,89 zł do 4,67 zł. Dolary potaniały nawet bardziej, bo o 37 groszy, z 5,04 zł do 4,67 zł, a franki są najtańsze od lipca po tym, jak spadły z poziomu 5,13 zł pod koniec września do 4,71 zł. Zmienił się też kierunek notowań polskich obligacji. Już nie straszą rentownościami powyżej 9 proc., które widzieliśmy raptem trzy tygodnie temu. Teraz są one już poniżej 8 proc. Nadal oczywiście bardzo wysoko, ale też wyraźnie niżej niż nie tak dawno temu.
Złoty, obligacje i giełda zyskują. Powstaje pytanie o to, co się stało. Skąd tak wyraźna zmiana nastrojów, skoro w październiku ocieraliśmy się o panikę rynkową, a w listopadzie rynek nagle tryska optymizmem?
Powodów jest kilka, ale jak zwykle można je podzielić na dwie grupy: te zewnętrzne, czyli globalne, i te nasze lokalne. Większość powodów globalnych można nazwać nadzieją na miękkie lądowanie, czyli graniem rynków pod taki scenariusz, w którym świat w końcu upora się z najwyższą od lat inflacją, nie wpadając przy tym w jakiś poważny dół.
Płytkie i krótkotrwałe recesje w przyszłym roku mogą się zdarzyć, ale nimi nikt na rynku się już nie przejmuje, bo zostało to zdyskontowane dawno temu. Nadzieja na miękkie lądowanie opiera się na założeniu, że banki centralne w pierwszej połowie przyszłego roku przestaną podnosić stopy procentowe, a więc zniknie główna siła pchająca gospodarkę w stronę recesji. Chodzi głównie o amerykański Fed, ale zapewne też o Europejski Bank Centralny.
Można w to uwierzyć, patrząc na dane, które pokazują cofanie się popytu na rynku, coraz gorsze nastroje zarówno wśród konsumentów, jak i przedsiębiorców (co zwiększa szanse na przyhamowanie inflacji, a więc zwiększa też szanse na zatrzymanie cyklu podwyżek stóp), a także na pierwsze faktyczne sygnały spadku inflacji. Na razie są pojedyncze i nie tworzą absolutnie nowego trendu, ale rynek już je wychwytuje.
Dolar w dół, euro i złoty w górę
Na przykład w ostatnim raporcie ISM w USA dotyczącym aktywności biznesowej w amerykańskim przemyśle, wskaźnik tej aktywności spadł najniżej od maja 2020 r. sugerując pogorszenie koniunktury, ale co najważniejsze – jego część składowa dotycząca cen pierwszy raz od 2020 r. pokazała, że zaczęły one spadać. W przeszłości w kilka miesięcy po takim sygnale inflacja w USA też zaczynała obniżać loty.
W strefie euro inflacja producentów pierwszy raz od wielu miesięcy zaczyna hamować. Wskaźnik wzrostu cen spadł ostatnio z 43,4 proc. do 41,9 proc. To oczywiście nadal bardzo dużo, ale mamy spadek zamiast wzrostu. Warto też zauważyć, że pomijając ceny energii, wzrost cen całej reszty produkcji przemysłowej w strefie euro to tylko dość umiarkowane 0,4 proc. miesiąc do miesiąca, a liczony bez cen energii wskaźnik roczny spada już czwarty miesiąc z rzędu i wynosi 14,5 proc. czyli najmniej od marca. W maju wynosił on 16 proc. Bardzo powoli, ale coś tu zmienia się na lepsze.
Fed podniósł kilka dni temu stopy procentowe o 75 punktów bazowych zgodnie z oczekiwaniami, ale jednocześnie dał do zrozumienia, że kolejne podwyżki mogą być już mniejsze, co rynek bardzo chciał usłyszeć. Szef Fed Jerome Powell powiedział wprawdzie, że cały cykl podwyżek zakończy się na poziomie wyższym niż parę miesięcy wcześniej prognozował, ale z tego akurat rynek chyba zdawał sobie sprawę już wcześniej. Nadzieje na łagodniejszą politykę monetarną w Stanach podsycają inne duże banki centralne, które już zaczęły podnosić stopy mniej niż oczekiwano. W ostatnich tygodniach stało się tak w Norwegii i Kanadzie.
Do tego dochodzi ulubiona narracja rynku z ostatnich dni o tym, że Chiny prawdopodobnie za kilka miesięcy zrezygnują z niezwykle restrykcyjnej polityki zero covid, która im potężnie hamuje gospodarkę. Odejście od niej będzie oznaczać zapewne poważne ożywienie gospodarcze, najpierw w Chinach, a potem pomoże to w ożywianiu, a więc tak naprawdę w unikaniu recesji i w USA i w Europie.
Tu jest oczywiście haczyk polegający na tym, że takie ożywienie może ponownie podkręcić inflację, ale cóż. Tym na razie rynek się nie przejmuje, być może licząc na to, że do tego czasu inflacja dzięki skumulowanym efektom wielu podwyżek stóp procentowych z tego roku będzie już w odwrocie.
To wszystko powoduje, że dolar na świecie przestał się umacniać, więc siły odzyskują inne waluty, w tym euro i złoty.
Zahamowana została też seria nowych rekordów, jeśli chodzi o rentowności amerykańskich obligacji. Tutaj z kolei dość istotną rolę odgrywa granie rynku pod zwycięstwo Republikanów w amerykańskich wyborach do Kongresu. Przejęcie przez nich kontroli nad Izbą Reprezentantów, czy Senatem, przy urzędującym prezydencie z Partii Demokratycznej oznacza polityczny klincz, który uniemożliwia dalsze zwiększanie wydatków budżetowych i deficytu budżetowego, więc rynek to lubi.
To sprzyjające warunki do tego, aby poprawiały się nastroje na rynkach także w innych krajach. Jest to możliwe, jeśli dodatkowo występują na tych rynkach jakieś pozytywne czynniki lokalne. A akurat u nas ostatnio tak właśnie jest.
Tarcza antyinflacyjna do lamusa, rząd zaczyna oszczędzać
Przede wszystkim wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z dużym zwrotem w polityce fiskalnej PiS-u. Partia rządząca pierwszy raz, odkąd doszła do władzy, głośno mówi o konieczności zaciskania pasa, premier Morawiecki publicznie obiecuje, że zrobi wszystko, aby ograniczyć przyszłoroczne potrzeby pożyczkowe.
Takich komunikatów nigdy dotąd ze strony tej partii nie było. Doszło nawet do tego, że zlikwidowana może zostać od nowego roku tarcza antyinflacyjna, co jest sporym zaskoczeniem, bo do tej pory wszyscy na rynku zakładali, że będzie ona utrzymana co najmniej do wyborów.
Okazuje się jednak, że stanowi ona zbyt duży koszt dla budżetu. Jednocześnie uchwalono ustawy, które nie pozwolą cenom prądu (za chwilę ma być podobna ustawa o cenach gazu) w przyszłym roku wzrosnąć, więc koniec tarczy nie powinien oznaczać nowego impulsu inflacyjnego.
Tak więc zwiększone koszty wynikające z rynkowych cen prądu czy gazu zostaną zdjęte z pleców rządu i z ominięciem konsumentów wrzucone na plecy producentów, czyli państwowych koncernów energetycznych. Chodzi tutaj jednak głównie o to, aby zmniejszyć deficyt w budżecie i tym samym ograniczyć skalę emisji nowych obligacji.
Taka perspektywa powoduje, że te obligacje, które już wyemitowano przestają tracić na wartości. Podobnie działa na nie sygnalizowana przez Radę Polityki Pieniężnej perspektywa zakończenia cyklu podwyżek stóp procentowych, niezależnie od tego, czy stanie się to już teraz, czy za parę miesięcy. Perspektywa paru miesięcy jest dla rynków akurat idealna do tego, żeby rozgrywać jakiś scenariusz, który ma się w tym czasie zrealizować.
Rynek zresztą zupełnie szczerze jest przekonany, że w przyszłym roku inflacja w Polsce zacznie w końcu spadać, chociażby ze względu na statystyczny efekt bazy (w marcu z wyliczeń rocznej inflacji znikną szokowe wzrosty cen sprzed roku z okresu tuż po wybuchu wojny). Agencja Moody’s w ostatnim tygodniu opublikowała prognozę zgodnie z którą inflacją na koniec przyszłego roku będzie u nas w okolicach 9 proc. Nadal bardzo wysoko, ale jednocześnie o połowę niżej niż dzisiaj.
A jeśli KPO zostanie uruchomione…
Do tego znów pojawiła się być może naiwna, ale jednak nadzieja na przełom w relacjach rządu z Brukselą i tym samym odblokowanie pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Za parę tygodni pojawić ma się podobno wniosek ze strony rządu o wypłatę pierwszej transzy środków z Krajowego Planu Odbudowy. Zapowiedział to premier.
Do tej pory rząd nie składał wniosku, bo wiedział, że zostanie odrzucony. Bez zrealizowanych co najmniej kilku kamieni milowych nie było to możliwe. Teraz więc albo jest decyzja polityczna, aby te kamienie zrealizować, co byłoby korzystne dla całej gospodarki, albo ewentualnie rząd gra na dalszą eskalację konfliktu, chociaż mówiąc szczerze rząd nie brzmi, tak jakby chciał pogłębiać spór z Unią.
Rządzący politycy zdobyli się chyba w końcu na refleksję i doszli do wniosku, że jednak naprawdę potrzebujemy tych pieniędzy. W każdym razie nawet jeśli to nieprawda, to rynek dzisiaj może pod to grać, wykazując się optymizmem.
Tak więc w stosunku do września czy października zmian jest naprawdę sporo i praktycznie wszystkie są na rynkach odbierane pozytywnie. Te nastroje nie będą oczywiście tak dobre nieustannie, ale na razie jest naprawdę lepiej, niż można było oczekiwać.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.