Myśleli, myśleli i wymyślili. Polski parlament jest na ostatniej prostej do uchwalenia przepisów regulujących zasady korzystania z hulajnóg elektrycznych w przestrzeni miejskiej. Trwało to nadzwyczaj długo, a efekt jest niezwykle mizerny.
Problem związany z użytkowaniem hulajnóg napędzanych bateriami pojawił się w Warszawie około trzech lat temu. Ekspansja operatorów oferujących wypożyczanie tych pojazdów na minuty sprawiła, że chodniki szybko usłały się porzuconym przez użytkowników sprzętem.
Hulajnogi lądowały w rowach, jeziorach, a poprzewracane na chodnikach przeszkadzały przechodniom. Szczególnie tym niewidomym. Wtedy byłem przekonany, że odpowiednie przepisy to kwestia miesięcy. Wypożyczalnie wyrastały jak grzyby po deszczu i szybko pojawiły się w innych aglomeracjach.
Jakby tego było mało, liczba wypadków na ulicach i chodnikach sprawiła, że lekarze mieli pełne ręce roboty. Potężne przyspieszenie i malutkie kółka sprawiały niedoświadczonym użytkownikom ogromne trudności. Coś trzeba było z tym zrobić.
Męka z ustawą
Sejm się jednak do tego nie wyrywał. Na projekt ustawy musieliśmy czekać do maja ubiegłego roku. Na nabranie przez niego ostatecznych kształtów – aż do lutego 2021. I wiecie, co? Nowe przepisy są fatalne. Wyglądają, jak napisane przez kogoś, kto o jeździe na hulajnodze przeczytał niedawno w gazecie, a infrastrukturę miejską kojarzy z opowiadań.
Nie żeby mnie to jakoś strasznie dziwiło. Lata temu, jeden z ówczesnych liderów lewicy Wojciech Olejniczak został poproszony na antenie Superstacji o wymienienie mostów w Warszawie. Olejniczak ubiegał się o stołek prezydenta, wydawałoby się, że nie powinien mieć z taką drobnostką najmniejszego problemu, tym bardziej że chwilę wcześniej ze swadą rozprawiał na temat stołecznych dróg. Jeśli mnie pamięć nie myli, utknął na trzecim lub czwartym.
Gdyby nie to, że w pewnym momencie Olejniczak poszedł w bankowość, dałbym głowę, że maczał palce w nowelizacji o ruchu drogowym. Ale mniejsza o to. Znalazł naprawdę godnych naśladowców.
Dość dokładnie zmiany przyjęte w nowelizacji opisują nasi koledzy z Autobloga. Jeśli jesteście ciekawi detali, zajrzyjcie pod ten link. Ja wolałbym się skupić na narzekaniu. Bo jest na co.
Poprawki, których nie ma (a powinny)
Zacznijmy może od tego, co posłowie opozycji proponowali, a co nie pojawiło się w ostatecznym kształcie ustawy. Z niewiadomych przyczyn posłowie odrzucili na przykład taką propozycję.
„Dopuszcza się postój roweru, hulajnogi elektrycznej lub urządzenia transportu osobistego w związku z usługą ich wypożyczania na chodniku, lub poza nim w pasie drogowym drogi za zgodą zarządcy drogi udzieloną podmiotowi świadczącemu usługi wypożyczania rowerów, hulajnóg elektrycznych lub urządzeń transportu osobistego w drodze umowy, stosownie do art. 22 ust. 2 ustawy o drogach publicznych”.
I dalej:
Umowa może dodatkowo określać maksymalną liczbę rowerów, hulajnóg elektrycznych lub urządzeń transportu osobistego, obszar, na którym dopuszcza się ich postój oraz obszary, w których postój jest niedozwolony. Umowa określa również sankcje za niedotrzymanie jej zapisów
W innej propozycji poprawki czytamy:
„Art. 5. Podmiot świadczący usługę wypożyczania rowerów, hulajnóg elektrycznych lub urządzeń transportu osobistego oraz zarządca drogi zawrą umowę stosownie do art. 22 ust. 2 ustawy o drogach publicznych, w terminie 3 miesięcy od dnia wejścia w życie ustawy”.
Tl;dr: ustawodawca wyraźnie zmierzał w kierunku okiełznania Dzikiego Zachodu na polskich ulicach. Obowiązkowe zawieranie umów z operatorami, prawo do wyznaczania maksymalnej liczby hulajnóg na danym terenie – to wszystko funkcjonuje już w krajach o nieco bardziej rozwiniętej kulturze drogowej.
Jak w Izraelu
W Tel Awiwie włodarze miasta określili, ile rowerów i hulajnóg może poruszać się w danej strefie (w podobnym kierunku poszły władze Wiednia). W stolicy Izraela wytyczono multum parkingów dla hulajnóg, a za pozostawienie ich w niedozwolonym miejscu grozi konfiskata ze strony miasta.
W części francuskich metropolii, jak Paryż, wprowadzono zakaz jazdy po chodniku. Prace nad dość restrykcyjnymi ograniczenia trwały także na Malcie. W Singapurze e-hulajnogistom, którzy pchają się na chodniki, grożą trzy miesiące więzienia.
Co do tego ostatniego, polscy posłowie znaleźli na szczęście bardziej stonowane rozwiązanie. Przepisy mówią o konieczności jazdy z „prędkością zbliżoną do prędkości pieszego” i ustępowaniu pierwszeństwa pieszemu. Ba, w polskich warunkach większe wątpliwości budzi u mnie spychanie hulajnogistów z chodników między samochody.
Do takich sytuacji będzie dochodziło, gdy w pobliżu nie będzie drogi rowerowej, a dopuszczalna prędkość na ulicy nie przekroczy 30 km/h. W teorii wszystko jest ok. W praktyce, drogi osiedlowe często usłane są progami zwalniającymi. Jeżeli ktoś z was próbował kiedyś przejechać hulajnogą chociażby przez tory tramwajowe, na pewno wie, że wymaga to pewnej koncentracji.
Nie chcę nawet myśleć, że ktoś mógłby wywrócić się na garbie na drodze pełnej samochodów. Jeszcze bardziej szaleńczą propozycją (na szczęście odrzuconą) było podniesienie wspomnianego limitu do 50 km/h. Na takich trasach nawet jazda rowerem potrafi podnieść ciśnienie.
Za wolno, za słabo
Podsumowując – fajnie, że w końcu pojawiły się przepisy regulujące obecność e-hulajnóg na ulicach. Ograniczenie prędkości do 20 km/h, limit wieku ustalony na 18 lat (poniżej trzeba mieć kartę rowerową), kary za jazdę pod wpływem i określenie, gdzie tak naprawdę możemy jeździć elektrykami, mocno uproszczą nam wszystkim życie.
Szkoda tylko, że musieliśmy czekać na tak oczywiste regulacje tak długo, a mimo to z punktu widzenia bezpieczeństwa wciąż jesteśmy daleko od ideału. I że w chwili ich wprowadzenia świat jest już daleko przed nami.