Od zera do globalnej potęgi? Argentyna marzy o wyjściu z kryzysu
Ciężko jest przejść obojętnie obok nowego prezydenta Argentyny Javiera Milei. Wzbudza on albo aplauz, albo niechęć. Przez jednych postrzegany jest jako zbawiciel, a przez innych jako swoistego rodzaju szaleniec, który w swoje nieodpowiedzialne ręce wziął stery argentyńskiej gospodarki.
Autor: Paweł Kowalewski Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych, Obserwator Finansowy
Tu rodzi się bardzo frapujące pytanie, a mianowicie skąd się wziął taki osobnik o imieniu i nazwisku Javier Milei? Śmiem twierdzić, że jedynie tylko w Argentynie, miotanej trwającymi dekady kryzysami gospodarczymi, było możliwe dojście takiego człowieka do władzy. Nie chciałbym być jednak posądzony o negatywne nastawienie zarówno do Argentyny (chociaż po dość długim pobycie w Ameryce Południowej nie jest rzeczą prostą nie być uprzedzonym do tego kraju), jak i do samego Milei.
Jak Javier Milei doszedł do władzy?
Trudno oceniać kogokolwiek bez uprzedniego zapoznania się z jego życiorysem. To kim był Milei w młodości i jak potoczyły się jego losy, które ostatecznie utorowały mu drogę do Casa Rosada, można przeczytać w wielu źródłach, począwszy od Wikipedii. Mnie bardziej interesuje to, co wpłynęło na sposób myślenia obecnego prezydenta, podobnie jak wszystkich Argentyńczyków urodzonych już w latach 70. XX w., którzy nie mają prawa pamiętać okresów stabilnego pieniądza. Fakt ten siłą rzeczy musi rzutować na sposób ich myślenia, a w szczególności wyedukowanych Argentyńczyków. Tęsknota za stabilnym pieniądzem w tym kraju może być tak duża, że chyba nawet Marsjanin obiecujący coś nowego miałby szanse na posłuch.
Wchodząc w dorosłe życie (końcówka lat 80. XX w.), Milei musiał zadawać sobie pytanie o to, co leży u podstaw niekończącego się kryzysu gospodarczego targającego jego ojczyzną? Szukając odpowiedzi na tak sformułowane pytanie najprawdopodobniej sięgał wstecz do drugiej połowy lat 70. XX w. i rządów ministra gospodarki Jose Alfredo Martinez de Hoz w latach 1976–1981, czyli do czasów liberalizacji zarówno w sferze realnej, jak i finansowej. Co ważniejsze, za sprawą bliskiej znajomości ministra z Davidem Rockefellerem, do Argentyny popłynęły pożyczki wyłożone przez sektor prywatny (Chase Manhattan) oraz sektor oficjalny (MFW). Chociaż program od samego początku szwankował i wymagał ustawicznych korekt, to widoczne były pierwsze symptomy poprawy. Chcąc wykorzenić chronicznie wysoką inflację i świadom tego, że ta ostatnia kształtuje się pod wpływem oczekiwań dotyczących rozmiaru deprecjacji lokalnego peso względem dolara, Martinez de Hoz wprowadził słynną tablicę, która swoim funkcjonowaniem przypomniała stosowaną w Polsce w pierwszej połowie lat 90. XX w. pełzającą dewaluację. O ile ten reżim kursowy sprawdził się w naszym kraju, o tyle w Argentynie zakończył się całkowitym fiaskiem. Idea pełzającej dewaluacji sprowadza się do deprecjacji waluty w sposób ex-ante. Szybko okazało się, że peso traciło w sposób odgórny na wartości znacznie mniej niż powinno, prowadząc ostatecznie do jego ogromnej realnej aprecjacji. Ta ostatnia wpierw spowodowała nawet boom konsumpcyjny, określany przez Argentyńczyków mianem Plata dulce (słodki pieniądz), finansowany w dużej mierze napływem kapitału spekulacyjnego. Tym samym doszło do ogromnego zadłużenia państwa. W 1980 r. zaczął padać lokalny system bankowy, a rok później kurs peso załamał się, tracąc ponad 80 proc. swojej wartości względem dolara. W kolejnych latach było tylko jeszcze gorzej. Milei musiał najprawdopodobniej dużo czasu spędzić nad tym, dlaczego eksperymenty autorstwa chłopców z Chicago doprowadziły w Argentynie i sąsiadującym Chile do zupełnie odmiennych rezultatów.
Więcej o kryzysach gospodarczych przeczytasz na Bizblog.pl:
Jednym z efektów polityki Martineza de Hoza było to, że od lat 80. XX w. zarówno Milei, jak i jego rówieśnikom przyszło żyć albo w ogromnej inflacji czy wręcz hiperinflacji, albo w deflacji z jaką zetknęli się w latach 90. Właśnie dlatego okres stabilnej i niskiej inflacji jest im de facto obcy. Oczywiście z punktu widzenia przeciętnego obywatela i na tyle przedsiębiorczego, aby zarobić na utrzymanie (a do takich należał na pewno Milei), to lepszym wyborem wydaje się być deflacja.
Nie mogąc doczekać się dobrodziejstwa niskiej inflacji, Milei zaczął gloryfikować tych argentyńskich przywódców, którzy stawiali na politykę antyinflacyjną. Szczególnie dotyczyło to urzędującego w latach 90. Carlosa Menema, który zafundował Argentyńczykom mechanizm określany w polskiej literaturze mianem urzędu emisji pieniądza, a większości czytelnikom znany pod nazwą currency board i sprowadzającego się do ścisłego powiązania lokalnego peso z dolarem amerykańskim. Milei wręcz gloryfikuje ten okres, a to, że zakończył się on spektakularnym niepowodzeniem, to już zupełnie inna kwestia. Milei nie miał i nie ma wątpliwości, że wszystkiemu winne jest państwo rozumiane jako rząd i działająca w jego imieniu administracja. To ono jest największym złem i należy doprowadzić do jak najszybszego jego demontażu. Skąd taki radykalny wniosek?
Fascynacja mistrzami myśli ekonomicznej
Milei w młodości na pewno musiał dużo czytać, szczególnie arcydzieła mistrzów ekonomicznych. Czy czynił to z należytym zrozumieniem, to już inna sprawa. Rozmyślania na temat Argentyny, poddawanej huśtawce deflacyjno-hiperinflacyjnej, nie sprzyjały wyciąganiu właściwych wniosków z przeczytanych lektur. Milei na początku zauroczył się szkołą austriacką, a później w dużej mierze poglądami głoszonymi przez Miltona Friedmana. Dlatego zaczął hołdować ideom wolnościowym jednostki oraz ilościowej teorii pieniądza. Sęk w tym, że z takimi poglądami trudno byłoby mu odnieść się do potrzeb przeciętnego Argentyńczyka. Chodziło tutaj oczywiście o darzonych raczej słabą sympatią w Argentynie chłopców z Chicago, a nie o koncepcje założonej przez Mengera szkoły. Dla wielu Argentyńczyków szkoła z Chicago kojarzy się z osobą Martineza de Hoz, który był raczej nieciekawą postacią. Sprawując swój urząd, zniósł podatek spadkowy tylko dlatego, aby móc samemu go nie płacić po śmierci majętnego ojca. Powszechnie mówi się też, że za pomocą swoich funduszy grał na zniżkę peso. Nic dodać, nic ująć.
Milei wiedział doskonale o innych powodach, za sprawą których musiał zdecydowanie odciąć się od osoby Martineza de Hoz. Po pierwsze, sprawował swój urząd w dobie rządów znienawidzonej przez Argentyńczyków junty wojskowej. Po drugie, jego eksperyment doprowadził do całkowitego fiaska. Jeszcze raz pomocną okazała się szkoła austriacka, głównie za sprawą bardzo (moim zdaniem) ekscentrycznego Murraya Rothbarda, którego dorobek naukowy stał się drogowskazem dla poszukującego myśli przewodniej Milei.
Rothbard, uchodzący za ojca libertarianizmu, za nadrzędną wartość stawia wolność jednostki. Dla niego szczególnie ważna była idea pieniądza. Ostro krytykował nie tylko drukowanie pieniądza bez pokrycia – był przeciwnikiem monopolu drukowania pieniądza. Zrozumiałe jest zatem dlaczego sam Milei odgraża się, że zlikwiduje argentyński bank centralny. Rothbard to przede wszystkim jednak koncepcja anarchokapitalizmu. To jemu właśnie przypisuje się słynne słowa, w myśl których kapitalizm jest najpełniejszą ekspresją anarchizmu, a anarchizm jest najpełniejszą ekspresją kapitalizmu. A czym jest anarchizm? A to jest poszanowanie własności prywatnej przy równoczesnej negacji potrzeby państwa. Milei nie lubi aparatu państwowego za sprawą kolesiostwa, które wcale nie ogranicza się do krajów trzeciego świata. Sam Rothbard tłumaczył, że takie kolesiostwo istniało w USA. A Milei dodałby, że właśnie tego rodzaju kolesiostwo pogrzebało Argentynę końca lat 70. XX w. (a więc ponownie odcina się od Martineza de Hoza) i przyczyniło się do trwającego po dziś jej upadku gospodarczego.
Wpływ Rothbarda na poglądy Milei nie ogranicza się jedynie do wizji gospodarczych. Sam Rothbard był przeciwnikiem segregacji rasowej i idei jakichkolwiek parytetów rasowych. Po 60 latach od napisania „Negro revolution” na znaczeniu zyskały inne parytety, które spotykają się (jak się można domyślać) ze zdecydowanym sprzeciwem nowego prezydenta Argentyny.
Kim tak naprawdę jest Javier Milei?
To człowiek, który na pewno potrafi przyciągać uwagę. W młodości występował w zespole rockowym i coś mu zostało z tamtych czasów, i to nie tylko strój, ale też sposób zachowania. Gwiazdorzenie nie jest mu obce. Dla przykładu, potrafił przywitał się ze wszystkimi pasażerami samolotu podczas jednego z rejsów. Nie stronił też od pozowania do wspólnych zdjęć. Nie chce uchodzić za dobrego pasterza, chce u swoich rodaków wydobyć lwią siłę, niezbędną do odnalezienia się w proponowanym przez niego anarchokapitalizmie.
Sam Milei uwielbia prowokować na każdym froncie. Poziom prowadzonej z jego udziałem debaty zostawia wiele do życzenia. Atakuje swoich rozmówców i wręcz uwielbia ich ośmieszać, choć ci nie pozostają mu dłużni. Był nawet wypraszany (jeszcze na długo przed wygraniem wyborów prezydenckich) ze studia TV za brak chęci przestrzegania reguł. Sam się rzadko obraża. Ale jest nieprzewidywalny. Czasami potrafi zachować spokój, a innym razem sprawia wrażenie człowieka szalonego. Nic więc dziwnego, że jeden z dziennikarzy zapytał się go, czy nie jest wariatem (el loco). Ku zdziwieniu wszystkich zachował mimo wszystko zimną krew i odpowiedział ze stoickimi spokojem, że jedyną różnicą między wariatem a geniuszem jest sukces. A on wierzy w to, że sukces jest w zasięgu jego ręki.
Trudno Milei odmówić też chęci zatrzymania trwającej niemal sto lat dekadencji gospodarczej Argentyny. Stara się przyciągać uwagę zarówno w kraju, jak i za granicą. Jego ostatnie przemówienie w Davos wywarło piorunujący efekt na słuchaczach. Taka taktyka zaczyna odnosić skutki. Zdobywa wielu popleczników, którzy traktują jego eksperyment jako ciekawostkę, ale najprawdopodobniej trzymają za niego kciuki, w cichej nadziei, że jak uda się to prezydentowi Argentyny, to będzie szansa na podobne eksperymenty gdzie indziej. Ciągle jednak nie wiadomo, czy Mileiowi się uda? Mam spore wątpliwości. A co z całą armią jego popleczników, którzy w niego wierzą?
Fundamentalnym problemem jest paradoks noża, którym można zrobić coś pożytecznego, ale również można wyrządzić sporo zła. Odwoływanie się do niego może być obraźliwe dla Milei. Można się z nim nie zgadzać, ale na pewno należy go szanować. Dlatego jeżeli ktoś przeżył katastrofę lotniczą albo stracił w takiej katastrofie bliską osobę, to zrozumiałe jest, że nie chce więcej latać. Ale to nie oznacza, że ludzkość przestanie latać. Sposób funkcjonowania argentyńskiego państwa zostawia wiele do życzenia, ale to nie oznacza, że należy całkowicie kwestionować sens jego istnienia. Milei ma prawo fascynować się Rothabardem, ale nie może zapominać o dorobku innych ekonomistów i kpić z ich dorobku. Milei nie musi lubić Keynesa, ale wypowiedzi na jego temat są żałosne. Z kolei w przypadku Marksa posługuje się wyświechtanymi frazesami i nie zagłębia się w jego życiorys. Takie podejście gwarantuje mu jednak splendor, zwłaszcza wśród tych, którym historia myśli ekonomicznej jest całkowicie obca.
Milei sporo mówi o odnowie moralnej na szczeblu państwowym, nawołując do oczyszczenia go z korupcji. Zarzuca politykom nadużywanie przywilejów kosztem przeciętnego obywatela. Nie używa tego pojęcia, ale nawiązuje nieco do kryterium moralnego, o którym było głośno w Europie w dobie kryzysu zadłużeniowego. Kryterium moralne sprowadzało się de facto do dyskusji na temat tego, dlaczego urzędnicy niemieccy zwykli latać w delegacje klasą ekonomiczną i nocować w trzygwiazdkowych hotelach, kiedy ich włoscy i greccy odpowiednicy preferowali klasę biznes i hotele pięciogwiazdkowe. To oczywiście jest pochodną etyki protestanckiej, którą trudno przeszczepić na grunt katolickiej Argentyny. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, zwłaszcza jeśli wygłasza je Milei. Szkoda tylko, że nawiązując pośrednio do etyki protestanckiej Milei nie dostrzega, że idzie ona niemal ręka w rękę z istnieniem nie tylko silnego, ale wręcz opiekuńczego państwa. Czyli dokładnie tego, z czym Milei zamierza skończyć. Czy to jedyna niespójność w jego wydaniu? Niekoniecznie. Mówi o odnowie moralnej państwa, a zachwyca się sylwetką Carlosa Menema (któremu korupcja w najgorszym wydaniu nie była obca).
Idea dolaryzacji. Bardzo chwytliwa w społeczeństwie, które nie ma prawa pamiętać, czym jest stabilny pieniądz. Jestem jednak przekonany, że w samej Argentynie jest dużo tych, którzy nie tylko pamiętają, czym się zakończył eksperyment z currency board, ale także to czy właśnie brak dobrze kierowanego banku centralnego nie był przyczyną kryzysu z przełomu lat 2001 i 2002. Oczywiście, już słyszę głos tych, którzy twierdzą, że do zbudowania skutecznego banku centralnego niezbędna jest jego wiarygodność. A jej brak uniemożliwia prowadzenie skutecznej polityki monetarnej przez krajowy bank centralny. Gdyby ten argument był słuszny, to dzisiaj i cała Ameryka Południowa, i Ameryka Łacińska musiałyby być całkowicie zdolaryzowane. A jednak tak nie jest, a co niektórzy tamtejsi ekonomiści, którzy kierowali bankami centralnymi, stają się ekspertami o renomie światowej. Wystarczy wspomnieć nazwisko Brazylijczyka Alexandra Tombiniego, który został z ramienia Banku Rozrachunków Międzynarodowych odpowiedzialny za półkulę zachodnią.
Milei mówi o odbudowie Argentyny opartej na nauce Rothbarda. Z całym szacunkiem do Rothabrda i samego Milei, ale te kraje, które naprawdę przeszły od zera do bycia globalną potęgą gospodarczą (a Milei pragnie z Argentyny takową uczynić) zazwyczaj były i są wzorami prężnie funkcjonującego państwa. Wystarczy spojrzeć na Niemcy, Japonię czy Koreę Południową. Milei zachowuje się natomiast tak, jakby chciał uczynić z Argentyny Hong Kong Ameryki Południowej. Abstrahując już od różnic strukturalnych między jedną a drugą gospodarką, nie wolno zapominać o różnicach w mentalności między Argentyńczykami a mieszkańcami Hong Kongu.
Milei wygłasza swoje poglądy w sposób wyrazisty, ale czasami ociera się niestety o śmieszność. Najlepszym dowodem może być jego stosunek do państwa albo jego deklaracje, że uda mu się przekształcić Argentynę w globalną potęgę. Poleciał do Davos, aby pouczać tych, którym Argentyna jest najczęściej winna pieniądze. Bardzo krytycznie wypowiada się na temat swoich poprzedników. Poza wspomnianym Menemem, nieco szacunku okazuje tylko Macriemu. Zauroczony jest okresem odwoływania się przez Argentynę do currency board, kiego średnia pensja Argentyńczyka dochodziła do poziomu 1800 tys. dol. Gdyby utrzymano ówczesny kurs, ta sama pensja zbliżałaby się do poziomu 3000 dol. A dzisiaj wynosi jedynie 300 dol. Nie zadaje sobie trudu, aby zadać pytania, dlaczego currency board upadło w Argentynie?
A currency board nie przetrwało próby czasu, gdyż społeczeństwo argentyńskie nie było w stanie dłużej znieść kosztów związanych z tak prowadzoną polityka monetarną. Mam wrażenie, że socjologia nie jest jego najsilniejszą stroną. W sytuacji, kiedy ponad 57 proc. społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa, to każdego polityka powinno to zmusić do refleksji czy dalsze brnięcie w anarchokapitalizm ma sens. Media światowe też nie pomagają Milei w odzyskaniu zdrowego rozsądku. Jego triumfalne przywitanie przez pasażerów samolotu lecącego przez Atlantyk może wywierać wrażenia na widzach bogatego świata. Ale czy ktoś pomyślał o tych Argentyńczykach, którzy mogą tylko pomarzyć o wejściu na pokład takiego samolotu. A ci są już znacznie mniej skorzy do wyrażania swojego entuzjazmu.
Robienie sobie drwin z adwersarzy politycznych, kiedy w szczytowym momencie ma się tylko niespełna 55 proc. poparcia politycznego też nie świadczy o dużej rozwadze. Tak to prawda, w styczniu Argentyna odnotowała, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, nadwyżkę budżetową, a peso stracił prawie 20 proc. swojej wartości względem dolara. Brzmi, obiecująco, ale na horyzoncie już widać pierwsze chmury. W Argentynie rozpoczyna się właśnie rok szkolny, który niesie za sobą dodatkowe wydatki dla gospodarstw domowych. A co będzie jak na półkulę południową zawita zima i dojdą urynkowione koszty ogrzewania? Będzie to na pewno przysłowiowa woda na młyn dla jego przeciwników politycznych, którzy tylko marzą o tym, aby się zemścić na Milei.
Wiemy przecież, jak bolesna może być inflacja. Można zatem zrozumieć desperację Argentyńczyków i trzymać kciuki za to, aby pod wodzą nowego prezydenta udało się poprawić ich poziom życia. Obawy co do tego, czy życzenia kierowane do ojczyzny tanga rzeczywiście się spełnią są jednak spore.
Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.