Smażona rybka przy plaży nęci? Trzeba uważać, bo w tym sezonie nadmorskie ceny mogą zrujnować
Koronawirus jeszcze pewnie długo będzie odbijał się bolesną czkawką branży turystycznej i gastronomicznej. Teraz widać jak na dłoni dwa modele postępowania. Jedni redukują koszty, jak tylko mogą, korzystają z zewnętrznego wsparcia i starają się bez strachu patrzeć na najbliższe trzy miesiące. Drudzy oprócz tego stawiają jeszcze na jedno: zdzieranie na klientach. Efekt? Obiad nad morzem to finansowa loteria.
Na niebie ani śladu najmniejszej chmurki, nawet Bałtyk wyjątkowo ciepły. Można wreszcie wyciągnąć się i odpocząć od tego koronawirusowego zgiełku. Do pełni szczęścia brakuje tylko jakieś świeżej, smażonej rybki, jakieś frytki, ewentualnie zupa rybna na dokładkę. I właśnie w tym miejscu ten wakacyjny obrazek zaczyna się rozpadać na drobne kawałki. Okazuje się bowiem, że sielanka trwa w najlepsze, ale tylko do czasu, jak kelner w nadmorskiej restauracji przyniesie nam rachunek. Wtedy zamiast wakacji mamy gwarantowane palpitacje serca.
Obiad nad morzem, czyli filet z dorsza za ponad 100 zł
Za porcje dorsza smażonego z frytkami i surówkami trzeba było zapłacić od 30 do 35 zł. Około 10 zł zostanie w kieszeni więcej, jeśli zdecydujemy się na bardziej tradycyjne menu i wybraliśmy schabowego z ziemniakami. To co? Naprawdę aż tak drogo, czy może ktoś przesadza? Problem polega na tym, że to przykładowe cena, ale z lipca i sierpnia 2019 r. Dzisiaj, żeby nad Bałtykiem za tyle zjeść, trzeba się naszukać, nachodzić. I mieści naprawdę sporo szczęścia.
A jak go zabraknie, to lepiej przygotować się na spory szok finansowy. Wychodzi bowiem na to, że część nadmorskich restauratorów chce jak najszybciej wyjść z lockdownu, szkoda tylko, że głównie kosztem klientów. Nie brakuje przykładów z Jastarni, Juraty, czy Mielna, gdzie obiad dla czterech osób to kwestia wydatku kilkuset złotych. Bo jedna zupa to już nawet 30 zł. Mała porcja frytek - ok. 6 zł. Tyle samo trzeba zapłacić za surówkę. Czyli mąż z żoną i z dwójką dzieci już za to dla wszystkich zapłaci w okolicach 170 zł. A jeszcze nikt nie powiedział o daniu głównym, czyli rybie i czymś do zapicia.
Bez interwencji UOKiK nie da rady
Rzecz jasna aż takie zdzierstwo nie panuje we wszystkich nadmorskich restauracjach. Są takie, które z kryzysu nie chcą wychodzić na plecach klientów i tam za obiad nie trzeba zostawiać fortuny. Jednak dla bezpieczeństwa własnej kieszeni lepiej przed zamówieniem posiłków dobrze sprawdzić ceny w menu. Jedyną receptą na nieuczciwy proceder kilkusetprocentowych narzutów byłaby kontrola UOKiK. I być może tak się stanie. Wszak kontrolerzy wraz z Inspekcją Handlową już pod koniec marca przeprowadzili monitoring w sklepach we wszystkich województwach i porównali ceny z tymi z lutego i stycznia.
Tyle że UOKiK ma nieco związane ręce i nie wszystkie wychwycone nieprawidłowości może uregulować prawnie.
Obecnie UOKiK w ramach swoich kompetencji nie ma skutecznego mechanizmu zwalczania drożyzny
- przyznał pod koniec marca w rozmowie z Faktem Tomasz Chróstny, prezes UOKiK.