Strach obleciał Niemców. Już nie boją się atomu, tylko drogiego prądu
Po jednej stronie wielka radość bijąca od osób manifestujących pod hasłem „Energia jądrowa? Nie, dziękuję”. Wokół nich beczki symbolizujące odpady promieniotwórcze – nieodłączny atrybut wielu podobnych protestów. Po drugiej – zatroskane twarze uczestników pikiety z transparentami: „Energia atomowa? Tak, proszę” i „Energia jądrowa jest zielona”. W taki sposób w sobotę 15 kwietnia 2023 r. wyglądały okolice Bramy Brandenburskiej w Berlinie. Tego dnia, po ponad sześciu dekadach, zakończyła się produkcja energii elektrycznej w niemieckich elektrowniach jądrowych. Wyłączono trzy ostatnie obiekty: Emsland (Dolna Saksonia), Isar II (Bawaria) i Neckarwestheim II (Badenia-Wirtembergia). Autor: Mariusz Tomczak
Przeciwnicy energetyki jądrowej są przekonani, że to uwolni Republikę Federalną Niemiec od ryzyka katastrofy, przyspieszy inwestycje w odnawialne źródła energii i stanowi przejaw troski o środowisko naturalne. Sprzeciw motywują także wysokimi kosztami budowy i eksploatacji reaktorów oraz chęcią rezygnacji z wytwarzania nowych odpadów promieniotwórczych.
Zwolennicy elektrowni jądrowych mówią o najwyższych standardach bezpieczeństwa. Podkreślają, że produkują one tanią, niskoemisyjną i niezależną od warunków pogodowych energię, a źródła odnawialne nie są w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb i że w trosce o klimat kluczowa jest rezygnacja ze spalania paliw kopalnych, a nie odchodzenie od atomu. W ich opinii zamykanie reaktorów w okresie kryzysu energetycznego jest zdumiewające.
Podejście do energetyki jądrowej mocno dzieli niemieckie społeczeństwo. Różnica zdań panuje również wśród polityków. To spór zupełnie niezrozumiały w krajach, gdzie nie ma żadnej „atomówki”’, w debacie publicznej dyskusja na ten temat znajduje się na marginesie, a politycy wolą rozmawiać o innych sprawach.
W Niemczech jest zupełnie inna sytuacja. Ruch antyatomowy zrodził się kilkadziesiąt lat temu, a hasła, które głosił, szybko trafiły na podatny grunt. Niektórzy działacze wywodzący się z tego środowiska weszli do mainstreamu właśnie dzięki krytyce energetyki jądrowej. Nie zrezygnowali z głoszenia swoich poglądów, co spopularyzowało antyatomowe postulaty.
Energetyka jądrowa w Niemczech. Od wielkiej miłości do strachu
Energia elektryczna wyprodukowana w niemieckiej elektrowni atomowej po raz pierwszy trafiła do gospodarstw domowych w 1961 r. To było ponad sześć dekad temu, gdy urząd kanclerza pełnił Konrad Adenauer. W kolejnych latach, na fali entuzjazmu nową technologią, powstały kolejne reaktory. Jednocześnie w latach 70. XX w. w społeczeństwie zaczęły pojawiać się obawy, które znalazły ujście m.in. w demonstracjach ulicznych. Manifestantów łączyło przekonanie, że są one niebezpieczne dla ludzi i dla środowiska, a strach dodatkowo podsycał sprzeciw wobec rozmieszczenia na terenie Niemiec broni atomowej.
W protestach, nierzadko kończących się starciami z policją, brało udział wielu Niemców. Na przykład w 1981 r. przeciwko budowie elektrowni w Brokdorf (Szlezwik-Holsztyn) manifestowało około 100 tys. osób – w zamieszkach zostało rannych około 250 osób, spośród których połowę stanowili funkcjonariusze policji. Obiekt powstał ze znacznym opóźnieniem, bo na skutek protestów prace przerwano na kilka lat. Fundamentalny sprzeciw wobec energetyki jądrowej stał się mitem założycielskim partii Zielonych. Po tym, gdy jej przedstawiciele po raz pierwszy zasiedli w Bundestagu w 1983 r., mogli silniej wpływać na opinię publiczną. Katastrofa w Czarnobylu w 1986 r. ugruntowała przekonanie części niemieckiego społeczeństwa, że obawy przed „atomówkami” nie są wyssane z palca, a postulaty Zielonych mają sens. Nic dziwnego, że zaczęły szerzej przenikać do debaty publicznej.
Pierwszy plan odchodzenia Niemiec od energetyki jądrowej pojawił się w okresie rządów kanclerza Gerharda Schroedera. Po wyborach do Bundestagu w 1998 r., rezygnacja z atomu została przewidziana w umowie koalicyjnej zawartej między socjaldemokratami z SPD i Zielonymi. W 2002 r. ustalono termin zamknięcia ostatniej niemieckiej elektrowni na początek lat 20. XXI wieku. Nie wszyscy w to wierzyli, a część opozycyjnych polityków deklarowała zmianę tego planu po powrocie do władzy.
Angela Merkel zaskoczyła opinię publiczną
Kilka lat później, za rządów chadeków z CDU i CSU oraz liberałów z FDP, wydłużono czas eksploatacji reaktorów do lat 30. XXI w. W 2010 r. przyjęto stosowną ustawę, ale w kolejnym roku doszło do katastrofy w japońskiej Fukushimie. W RFN, gdzie działało kilkanaście elektrowni jądrowych, skokowo wzrosły obawy przed ich funkcjonowaniem, na co jednoznacznie wskazywały chyba wszystkie badania opinii publicznej. Spór zaognił się. Kanclerz Angela Merkel, która z wykształcenia jest fizykiem jądrowym i krytykowała wcześniejszy rząd za politykę antyatomową, zmieniła zdanie pod wpływem doniesień z Japonii, a przynajmniej w taki sposób to uzasadniła przed społeczeństwem. Decyzja o przedłużeniu działania elektrowni została anulowana, a Bundestag w szybkim tempie przyjął ustawę przewidującą ich wygaszenie do końca 2022 r.
Pod presją kryzysu energetycznego socjaldemokratyczny kanclerz Olaf Scholz przedłużył o kilka miesięcy pracę trzech ostatnich elektrowni – do połowy 2023 r. Zrobił to niechętnie. Nie posłuchał apeli o wycofanie się z decyzji podjętych przez jego poprzedników, które płynęły z wielu stron, w tym od naukowców z kraju i zagranicy. Pojawiały się prośby o wykorzystanie niemieckich elektrowni jądrowych do złagodzenia skutków kryzysu energetycznego i pomocy w osiągnięciu celów klimatycznych, ale ich spełnienie od początku wydawało się nierealne, ponieważ stało w jaskrawej sprzeczności z przekonaniami znacznej części socjaldemokratów, a przede wszystkim Zielonych.
Wiele osób oskarża kanclerz Angelę Merkel o pogrzebanie niemieckiej energetyki jądrowej, zapominając, że kluczowe decyzje zapadły wcześniej – za rządów Gerharda Schroedera. Nie należy pomijać i tego, że jej rozwój zatrzymał się na długo zanim oboje przejęli ster władzy. Dość powiedzieć, że budowa ostatnich reaktorów w RFN rozpoczęła się na początku lat 80. XX w. Pierwszego dnia po zamknięciu ostatnich elektrowni zwolennicy odejścia od atomu musieli przełknąć gorzką pigułkę. Z powodu warunków pogodowych (słaby wiatr i niedostateczne nasłonecznienie), Niemcy musieli ratować się francuskim prądem, pochodzącym głównie ze znienawidzonych w RFN reaktorów jądrowych.
Wsparcie nadeszło także z polskich elektrowni węglowych. Brzmi paradoksalnie, ale to nie pierwszy i prawdopodobnie, nie ostatni raz, gdy za naszą zachodnią granicą doszło do takiej sytuacji. W perspektywie krótkookresowej eksperci spodziewają się wzrostu znaczenia elektrowni węglowych i gazowych w niemieckim miksie energetycznym. W związku z planowanym odejściem od węgla, niewystarczającą produkcję energii ze źródeł odnawialnych mają uzupełnić nowe inwestycje oparte na spalaniu gazu ziemnego. To doprowadzi do wzrostu emisji gazów cieplarnianych, wystawiając na szwank wiarygodność Berlina, który chce uchodzić za światowego lidera walki ze zmianami klimatycznymi. Niemcy od dawna zapewniają o determinacji w ograniczaniu skali tego zjawiska, ale wielu osobom ciężko zrozumieć ich antyatomowe decyzje. Krytykę słychać nawet ze strony części zagorzałych ekologów.
Na razie Bawaria zbuduje reaktor badawczy
Jeszcze nie tak dawno niemieckie elektrownie jądrowe pokrywały prawie jedną trzecią zapotrzebowania na prąd. To już historia. Polityka odchodzenia od atomu zwyciężyła w Niemczech, choć nie ustaje dyskusja na temat jej słuszności. Zieloni są i zapewne jeszcze długo będą programowo na „nie” wobec atomu, a w SPD jest wielu przeciwników energetyki jądrowej, jednak w szeregach tworzącej obecną koalicję rządową partii FDP, opozycji z CDU i CSU czy spotykającej się z ostracyzmem Alternatywy dla Niemiec (AfD), można spotkać inne opinie.
Niedawno premier Bawarii Markus Soeder z CSU poinformował, że jego land planuje budowę reaktora badawczego i nie wyklucza nawiązania współpracy z innymi krajami. Na razie trudno powiedzieć, czy to szczery zamiar, czy tylko próba pozyskania dodatkowych głosów przed jesiennymi wyborami. Z przeprowadzonych w ostatnim czasie badań opinii publicznej wynika, że większość Niemców negatywnie ocenia zamknięcie wszystkich elektrowni jądrowych i obawia się wzrostu cen energii.
Dyskusja o atomie jeszcze długo nie zniknie z niemieckiej debaty publicznej także za sprawą wyburzania wygaszonych obiektów. To proces zaplanowany na wiele lat, wiążący się z ponoszeniem znacznych wydatków, za które zapłacą wszyscy podatnicy. W dalszym ciągu na terenie RFN działają zakłady wzbogacania uranu w Gronau (Nadrenia Północna-Westfalia), a w Lingen (Dolna Saksonia) wytwarzane są elementy paliwowe, co nie wszystkim się podoba. Emocje wzbudzają doniesienia o poszukiwaniach ostatecznej lokalizacji składowiska odpadów promieniotwórczych, które od czasu do czasu pojawiają się w mediach.
Z pewnością część niemieckiej opinii publicznej będzie żywo zainteresowana decyzjami podejmowanymi w sąsiednich krajach. Duże inwestycje w atom szykuje Francja. Holandia planuje budowę nowych mocy w energetyce jądrowej, a mały reaktor modułowy SMR być może powstanie blisko granicy z Niemcami. O rozbudowie elektrowni jądrowych głośno mówią Czechy, a polski rząd zapowiedział powstanie trzech takich obiektów. Belgowie wydłużyli czas pracy reaktorów, a w Szwajcarii część polityków i środowisk biznesowych domaga się rezygnacji z zakazu budowy nowych elektrowni jądrowych.