Żyjemy w szalonych czasach, które na dodatek z roku na rok stają się coraz bardziej szalone. Można odnieść takie wrażenie, patrząc na to, co wydarzyło się w Polsce w pierwszych dniach nowego roku. Okazało się, że największą od lat operację obniżenia podatków, zawierającą wymarzone od lat przez wielu podniesienie kwoty wolnej od podatku przeprowadzono tak, że wszyscy myślą, że to była jednak podwyżka podatków.
Wcześniej też było słychać takie głosy, ale była to raczej wymiana na zasadzie argument za argument – ci, którzy uważają drobnych przedsiębiorców na podatku liniowym za absolutnie kluczowy element polskiej gospodarki i społeczeństwa, lamentowali, że to podnoszenie podatków, a rząd argumentował, że dla zdecydowanej większości społeczeństwa to obniżka podatków.
Pozbawione emocji liczby jasno wskazywały na to, że rząd ma rację, chociaż mało kto przecież patrzy na liczby bez emocji. Natomiast w związku z wieloma innymi, często skandalicznymi wyskokami tej koalicji rządowej cieszy się ona bardzo ograniczonym zaufaniem, więc ludzie premierowi często nie dowierzali.
Do tego dochodził zupełnie uzasadniony głos samorządów, które na całym tym przekształceniu tracą zdecydowanie najwięcej, można więc ich uznać za przymusowych sponsorów tych zmian. Ludzie zwykle lubią swoje władze samorządowe bardziej niż władzę centralną, więc generalnie sytuacja rządu była trudna, ale nie beznadziejna. Argumenty z tabelek i excelów były po jego stronie. Wystarczyło tylko umieć je opowiedzieć.
Przyszedł jednak styczeń i rząd przegrał tę propagandową bitwę z kretesem. W sposób tak niesamowicie głupi, że gdyby to się nie wydarzyło na naszych oczach, trudno byłoby w to w ogóle uwierzyć, ponieważ jest to poziom absurdu rodem ze skeczy Monty Pythona. Uważam, że John Cleese równie dobrze jak w żarciku, że zdechła papuga, sprawdziłby się w żarciku z PIT-2. On miał kiedyś ministerstwo głupich kroków, a my mamy teraz cały rząd głupich kroków i decyzji.
Można tak się wyzłośliwiać praktycznie bez końca, ale nie o to w tym chodzi. Chodzi o to, że niestety czasy pandemii, która wciąż nie chce się skończyć, wymagają aktywnej polityki państwa – bardziej aktywnej niż zwykle. Do tego, aby prowadzić ją skutecznie, władze państwa potrzebują minimum wiarygodności i powagi. Z pewnością nie powinny zaliczać dużych wpadek kompetencyjnych i skaz na wizerunku. Rząd w tej chwili stara się walczyć z wysoką inflacją. Aby mieć szanse, potrzebuje naprawdę wysokiej wiarygodności. Zresztą nie tylko rząd, Narodowy Bank Polski także. Bez tej wiarygodności może przegrać i wtedy wszystkich nas będzie to sporo kosztować. Szkoda więc, że ma jej tak mało i że nie dbał o nią wcześniej.
Moim zdaniem widać, że premier Morawiecki się stara, można nawet odnieść wrażenie, że sprząta po wcześniejszych, trwających wiele miesięcy błędach i niedociągnięciach prezesa NBP Glapińskiego. Próbuje z determinacją w głosie wskazywać, że złoty powinien być mocniejszy, bo faktycznie – mocniejsza waluta, czyli tańsze waluty obce oznaczają tańszy import, a to zwiększa szanse na spadek inflacji. To najprostszy sposób na to, żeby ją ograniczać. Błędy w polityce monetarnej i komunikacji jej towarzyszącej próbuje naprawiać teraz polityką fiskalną. To trochę zamiana ról, ale może faktycznie obniżka podatków na paliwa, gaz, prąd i żywność pomogą zahamować wzrost cen. Kluczowe jednak będzie zapanowanie nad naszymi rozbudzonymi oczekiwaniami inflacyjnymi, a to już trudniejsza sprawa, bo wymaga właśnie wiarygodności. A do tego determinacji i współpracy z Radą Polityki Pieniężnej.
Oczekiwania inflacyjne mogą bardzo szybko napędzać inflację. Kiedy ludzie dochodzą do wniosku, że teraz po prostu tak już będzie, że wszystko będzie drożeć, wtedy faktycznie może tak się dziać, bo sprzedawcy mają większe możliwości podnoszenia cen. Zwykle zmiana ceny towaru w sklepie wiąże się z ryzykiem utraty klientów na rzecz konkurencji, która ceny nie podniesie, ponieważ klient może „zbuntować się” przeciwko wyższej cenie i poszukać innego sklepu i znajdzie go z łatwością.
Czytaj też: PIT-2 - czym jest i kto powinien go złożyć?
Inflacja sama nie zgaśnie
Jeśli jednak klient jest przekonany, że „wszystko drożeje” i że jest tak wszędzie, to nie będzie się buntować i po prostu zaakceptuje to, że ma zapłacić więcej. Zwłaszcza jeśli faktycznie go na to stać. W takiej sytuacji ceny mogą więc iść w górę bez większego ryzyka dla sprzedawcy, który na pewno wykorzysta ten moment, ponieważ takie okoliczności zdarzają się zwykle raz na kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt lat. Ostatni raz taką inflację mieliśmy przecież w 2000 roku, czyli jedno pokolenie temu.
Można by mieć nadzieje, że inflacja zgaśnie sama, ponieważ ludziom w końcu skończą się pieniądze i uznają, że teraz to już faktycznie jest za drogo. Wtedy popyt spadnie, ruch w interesie zmaleje i skończy się podnoszenie cen – wtedy może nawet trzeba będzie je obniżać, żeby w ogóle utrzymać poziom sprzedaży. Niestety w naszym przypadku taki scenariusz jest mało prawdopodobny, ponieważ praktycznie znikome bezrobocie powoduje, że płace rosną. Rosną też oczekiwania płacowe, w górę idzie płaca minimalna, za chwilę będzie całkiem niezła waloryzacja emerytur.
Generalnie dochody w gospodarstwach domowych w ostatnich miesiącach rosły nawet szybciej niż ceny w sklepach, więc jeszcze przez długi czas będzie nas stać na wyższe ceny (chociaż oczywiście będziemy na nie narzekać). Presję mogłyby nieco ochłodzić drastyczne podwyżki opłat za gaz i prąd – wtedy każdy miałby w portfelu relatywnie mniej na wszystko inne, więc wszystko inne mogłoby drożeć wolniej, albo wcale, ale mamy dostać kolejną już tarczę antyinflacyjną, która akurat ceny gazu i prądu a przy okazji też ceny żywności przyhamuje.
Byle utrzymać się poniżej 10 proc.
Patrząc od tej strony, wydaje się, że ta tarcza jest więc bez sensu, bo hamując jedne ceny, będzie podkręcać wzrost innych cen, ale zdaniem wielu ekonomistów chodzi w niej także o coś innego i to może mieć już znacznie więcej sensu. Chodzi o to, aby najpierw nie dopuścić do wzrostu wskaźnika inflacji ponad 10 proc. bo w sytuacji inflacji dwucyfrowej przełamujemy symboliczną barierę, po której zacznie się kompletne szaleństwo w mediach i wśród polityków, które oczywiście będzie jeszcze bardziej nakręcać oczekiwania inflacyjne. Wtedy już jedynym ratunkiem przed inflacją będzie recesja i wzrost bezrobocia, czego nikt nie chce.
Tarcza ma więc teraz, krótkoterminowo, jak najszybciej przytrzymać inflację w okolicach 8 – 9 proc. i to się może udać, jeśli spadną ceny paliw i żywności.
A potem jest punkt drugi planu, czyli trzeba bardzo jasno i dobitnie komunikować ludziom, że na serio walczymy z inflacją i że ona w związku z tym na pewno nie będzie dalej rosnąć. Czyli chodzi o okiełznanie tych uwolnionych niedawno oczekiwań inflacyjnych – sprowadzenie ich z powrotem do parteru, żeby ludzie przestali po prostu godzić się z tym, że będzie drożej no i trudno. Żeby znowu pojawiła im się w głowach opcja, że może jednak niekoniecznie musi być drożej. Gdyby to się udało, byłoby znacznie łatwiej faktycznie schodzić z inflacją niżej.
Kwestia wiarygodności
I tu wracamy do katastrofy z Polskim Ładem. Niestety, żeby to się udało, ci, którzy będą nas przekonywać i zapewniać, że wszystko będzie dobrze, muszą mieć dużą wiarygodność. Co ważne, muszą ją mieć także wobec przedsiębiorców, bo to przecież oni decydują, jakie mają dzisiaj ceny. Tych samych przedsiębiorców, którym właśnie podnieśli podatki (bo im faktycznie je podnieśli, nawet jeśli całej reszcie obniżyli). Praca nad ich oczekiwaniami inflacyjnymi w wykonaniu akurat tego rządu może więc okazać się niesamowicie trudna, skomplikowana i zakończyć się porażką.
A można było tego uniknąć. Zresztą aż tak wysokiej inflacji też można było uniknąć, wystarczyło nie opowiadać przez prawie cały 2021 rok o tym, że złoty powinien być słabszy i że stopy procentowe na pewno nie pójdą do góry, chociaż inflacja już przekraczała 5 proc. Ceny i tak by rosły z wielu innych przyczyn, ale zapewne nie aż tak bardzo. Widzieliśmy więc w ostatnich miesiącach dwie kompromitacje w komunikacji, najpierw tę w wykonaniu NBP przy okazji polityki pieniężnej i potem tę w wykonaniu rządu przy okazji wprowadzania zmian w podatkach i to się będzie za nami ciągnąć. Braki w komunikacji mogą sporo kosztować. Teraz to właśnie świetnie widać – zarówno od strony rządu na poziomie symboliczno-politycznym, jak i niestety od naszej strony, na poziomie zupełnie przyziemnym, liczonym w złotych.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.