Dlaczego poleciała głowa prezesa PKO BP? Słabnący Morawiecki, zawzięty Sasin i ugody frankowe
Wydawało się, że Zbigniew Jagiełło był na polityczne zawirowania odporny. Szefował największemu bankowi w Polsce od 12 lat, był jedynym prezesem dużej spółki skarbu Państwa, który nie został wymieniony, kiedy PiS przejął władzę po koalicji PO-PSL. Ale nie jest niezatapialny. Twarde jądro PiS w końcu pozbywa się ludzi Morawieckiego.
Haków na Jagiełłę szukano już od jakiegoś czasu, ostatecznie potknął się o kredyty we frankach szwajcarskich, ale to tylko pretekst. W państwowym banku nie o rynek bowiem chodzi, a o politykę.
Wtorek został zdominowany przed dwa newsy - posiedzenie Sądu Najwyższego ws. kredytów frankowych oraz rezygnację Zbigniewa Jagiełły ze stanowiska prezesa PKO BP i to po 12 latach panowania. I wbrew pozorom oba te wydarzenia są ze sobą ściśle związane i to na dwóch poziomach. Jeden jest nawet zabawny.
Ponoć Jagiełło miał ogłosić swoje odejście dopiero w środę, ale ktoś z głową na karku wymyślił, że lepiej będzie, jeśli coś przyćmi tę wiadomość, bo ona i tak wystarczająco zatrzęsie rynkiem. No więc ogłoszenie odejścia Jagiełły przyspieszono o jeden dzień, żeby uwagę odciągnął Sąd Najwyższy.
Tylko że niespodziewanie przydarzył się we wtorek rano alarm bombowy w SN, co spowodowało, że sędziowie najpierw zostali ewakuowani z budynku, a potem wznowili posiedzenie dopiero o 13.00 i cały dzień obradowali. No i plan wziął w łeb. To był cały dzień wyczekiwania, który miał być wypełniony komentarzami na temat frankowiczów, a ponieważ na tym froncie wieści nie było, został wypełniony Zbigniewem Jagiełłą.
Sasin poczuł się ograny
Ale to tylko ciekawostka. Problem frankowy z tą rezygnacją może mieć znacznie więc wspólnego. Najpopularniejsza obecnie wersja wydarzeń brzmi tak: władza może i chciała, żeby problem kredytów frankowych został rozwiązany za pomocą masowych ugód, jakie w grudniu 2020 r. zaproponował KNF, ale ugody miały objąć cały rynek, wszystkie banki. Tymczasem banki się do tego rozwiązania nie palą, tylko sam jeden PKO BP spośród tych ze znacznymi portfelami frankowymi zdecydował się na ugody i to w dodatku nie czekając, co powie Sąd Najwyższy. To nie spodobało się Ministerstwu Aktywów Państwowych. I nie chodzi nawet zapewne o samą decyzję, ale o styl, w jakim zapadła.
A zapadła na Nadzwyczajny Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy 23 kwietnia. Rafał Kozłowski, wiceprezes PKO BP odpowiedzialny za relacje z inwestorami zgłosił wniosek o przerwę NWZA do 25 maja, żeby jednak najpierw akcjonariusze poznali wyrok Sądu Najwyższego ws. frankowiczów, zanim zdecydują, czy bank powinien zdecydować się na proces ugodowy z nimi.
Kozłowskiego poprał przedstawiciel MAP, a więc ministerstwo wcale nie chciało jeszcze ugód. Wniosek o przerwę jednak przepadł, trzeba było więc głosować: jesteś za ugodami czy przeciw.
Przedstawiciele władzy nie mieli wyjścia, no bo jak politycy mieliby opowiedzieć się za brakiem ugód, a więc brakiem rozwiązania problemu, co oznacza wojenną ścieżkę w sądach z kredytobiorcami, a więc ze społeczeństwem? Ugody - bardzo kosztowne dla banku - zostały przegłosowane.
Rynek ocenił to bardzo pozytywnie, ale politycy wręcz przeciwnie. Dlaczego? Emocje i urażona duma. Jak to możliwe, że to nie ministerstwo napisało scenariusz wydarzeń w państwowym banku? Jak to możliwe, że cokolwiek zadziało się w banku bez woli, a nawet zgody MAP?
Jacek Sasin kierujący MAP poczuł się też oszukany. Jak to? Przecież program ugód miał objąć cały sektor bankowy, tymczasem PKO BP nie czekając, co zrobi reszta, został liderem tego pomysłu i prze do przodu. Jakie to ma znaczenie z biznesowego punktu widzenia? Żadne! A właściwie to pozytyw, bo bank uwolni się w końcu od problemu i jeszcze mocniej odjedzie konkurentom. Ale to wszystko bez zgody ministra! I znów wracamy do emocji i urażonej dumy Jacka Sasina, który Jagiełły nigdy nie lubił, bo był człowiekiem Mateusza Morawieckiego.
Problem Nodea Banku już dawno wsiał w powietrzu, ale to też pretekst
I to jest kluczowe. Bo tu wcale nie ugody z frankowiczami chodzi. Już dawno na najważniejszym politycznym biurku w PiS lądowały raporty, jak to Jagiełło spieprzył sprawę, przejmując w 2014 r. Bank Nordea, a wraz z nim wielki portfel kredytów frankowych. To był dowód na złe zarządzanie bankiem przez Zbigniewa Jagiełłę, bo ściągnął w ten sposób do państwowego banku problemy.
Te podszepty jednak nie działały, Morawieckiemu udawało się dotąd obronić kolegę bankowca, z którym łączą go długie lata przyjaźni jeszcze sprzed kariery zawodowej - dużo wcześniej połączyła ich wspólna działalność w ramach Solidarności Walczącej.
Do czasu. Tym razem się nie udało, a to świadczy o słabości Morawieckiego w kręgach władzy. Krąży plotka, że premier dostał wybór: ktoś musi polecieć, albo Zbigniew Jagiełło, albo Paweł Borys, szef PFR-u, również człowiek Morawieckiego, a poza tym wieloletni współpracownik Jagiełły w PKO BP. To po prostu dalsze osłabianie Morawieckiego i pozbawianie go jego ludzi.
Premier wybrał mniejsze zło. Choć Paweł Borys i tak może być następny. Pamiętacie atak TVP na szefa PFR-u sprzed kilku tygodni? To była pierwsza przymiarka. Pewnie nie ostatnia. Borysa w PiS też nie lubią, bo nie jest politykiem, nie jest ich. Jest z rynku. Jest obcy.
Ostatni moment na cios
Dlaczego właściwie teraz? Wcale nie chodzi o ugody frankowe ani o Nordeę. To nie ma nic wspólnego ze sposobem zarządzania bankiem, z którego przecież to Zbigniew Jagiełło w ciągu 12 lat panowania na fotelu prezesa zrobił numer 1 na polskim rynku i przeprowadził z ery nierychliwego molocha do ery nowoczesności.
To po prostu ostatnia szansa, żeby uderzyć w Mateusza Morawieckiego. Lada dzień zostanie ogłoszony Nowy Ład, który ma przebudować Polskę. Jeśli to będzie sukces, pójdzie na konto Morawieckiego. Za chwilę do Polski przypłyną unijne miliardy z Funduszu Odbudowy. Te pieniądze też będą grały do bramki Morawieckiego, to go wzmocni politycznie, trzeba więc działać teraz.
Pozbycie się Zbigniewa Jagiełły to zatem część większego politycznego planu. Kolejna plotka głosi, że jego głowa miała polecieć już kilka tygodni temu. Jacek Sasin planował bowiem zwołanie w PKO BP Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy z jednym tylko punktem obrad: odwołaniem prezesa. To byłoby dla Jagiełły poniżające.
To, że prezes PKO BP oficjalnie odszedł sam, a nie został brutalnie wyrzucony to wielka łaskawość Ministerstwa Aktywów Państwowych, które pozwoliło mu zachować honory. Jednak wcale nie z sympatii. Ponoć wcale nie było łatwo i nawet przyjaźń z premierem nie była już dostatecznym argumentem. Trzeba było przypomnieć na Nowogrodzkiej, że Jagiełło w PRL był działaczem Solidarności Walczącej. Takimi ludźmi nie wypada przecież pomiatać.
Kto zastąpi Jagiełłę?
To właściwie nie ma znaczenia - z politycznego punktu widzenia, bo w tej grze nie chodziło o to, żeby wsadzić do PKO BP swojego człowieka, ale żeby pozbyć się człowieka Morawieckiego. Ważne, że gospodarcze trio: Morawiecki-Borys-Jagiełło zostało rozmontowane.
Intuicja podpowiada, że to nie koniec tego demontażu, dlatego ci, którzy wymieniają nazwisko Pawła Borysa jako następcy Zbigniewa Jagiełły to niepoprawni marzyciele. Tym samym są ci, którym na myśl przychodzi Jerzy Kwieciński - były minister finansów, inwestycji i rozwoju, obecnie wiceprezes Pekao. To też człowiek Morawieckiego, więc odpada.
Na razie na giełdzie nazwisk pojawia się Jan Emeryk Rościszewski - to człowiek, który poznał Mateusza Morawickiego z Jarosławem Kaczyńskim. Rościszewski pracuje już w PKO BP, jest wiceprezesem, członkiem rady nadzorczej PKO Leasing S.A. i Banku Hipotecznego S.A. Do tego jest Kawalerem Zakonu Maltańskiego. - Jesteśmy jedynym zakonem, który posiada pełną ciągłość od wypraw krzyżowych - chwalił się kilka lat temu w jednym z wywiadów. Brzmi, jakby pasował do tej układanki.