Z okazji Światowego Dnia Zdrowia postanowiliśmy nieco bliżej przyjrzeć się naszemu otoczeniu. Wnioski? Umiarkowanie pozytywne. Sporą część substancji, która ukradkiem skraca nam życie, możemy wyeliminować lub znacznie ograniczyć.
Święta w rodzaju Światowego Dnia Zdrowia można potraktować jako przejaw braku pomysłu WHO na informowanie społeczeństwa o zagrożeniach związanych ze złą dietą czy zanieczyszczeniem środowiska. Można podejść też do nich w inny sposób i potraktować je jako okazję do zastanowienia się nad tym, w jaki sposób styl życia przekłada się na nasze zdrowie. Uznaliśmy to drugie podejście za nieco bardziej interesujące.
Szczególnie że tegoroczna 71. odsłona przypada w zasadzie idealnie na pierwszą rocznicę wybuchu w Polsce epidemii koronawirusa. Zaprzątnięci skutecznością maseczek i przyłbic oraz sposobem przenoszenia się Covid-19 między ludźmi, zepchnęliśmy inne choroby i schorzenia na dalszy plan. A to przecież nie jest tak, że unikając zarażenia covidem, stajemy się nieśmiertelni. Właściwie, większość trujących nas na co dzień substancji, szkodzi nam tak samo, jak przed pojawieniem się w naszym środowisku nowego patogenu.
Ameryki tu nie odkryjemy, ale też nie o to chodzi. Oto 6 substancji, które ukradkiem, i często niezauważenie, rujnują dzień po dniu nasze zdrowie.
Zacznijmy od jedzenia:
Tłuszcze trans
Na skutek obróbki technologicznej tłuszczów roślinnych, olej zmienia swoje właściwości, co pozwala producentom wydłużyć jego przydatność do spożycia i nadać mu formę stałą. Proces ten ma jednak jedną poważną wadę. Jego efektem jest powstanie niezwykle groźnych dla zdrowia tłuszczów trans, których nadmiar odkłada się w naczyniach tętnic, prowadząc m.in. do miażdżycy, zwiększenia ryzyka rozwoju raka piersi i jajników, rozwoju cukrzycy czy alergii.
Gdzie możemy je znaleźć? Tam, gdzie mamy do czynienia z żywnością przetworzoną. Mowa tu na przykład o fast-foodach, ciastkach, batonikach, lodach albo chipsach. Czyli tym, co błyskawicznie znika ze sklepowych półek. W ich „tropieniu” może też pomóc baza opracowana przez ekspertów z Instytutu Żywności i Żywienia. Znajdziemy ją w tym miejscu.
Antybiotyki w mięsie
Może was to nieco zdziwić, ale w Polsce zwierzęta dostają więcej antybiotyków niż ludzie. Nasz kraj znajduje się na czwartym miejscu w Unii Europejskiej pod względem ich stosowania w przeliczeniu na kilogram masy zwierząt hodowlanych.
Generalnie nie powoduje to dla konsumentów zbyt daleko idących konsekwencji. Prawo nakazuje producentom żywności zastosowanie okresu karencji. Mocno upraszczając temat: między podaniem leku, a zabiciem zwierzęcia musi zwykle upłynąć co najmniej kilka-kilkanaście dni.
Te zasady nie zawsze są jednak przestrzegane. W 2018 r. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że system nadzoru nie gwarantuje konsumentom, że mięso, które trafia na ich stoły, jest w 100 proc. bezpieczne. By upewnić się co do rzetelności producenta, warto zerknąć, czy ma on dodatkowe certyfikaty jak np. certyfikat Systemu Gwarantowanej Jakości Żywności QAFP.
Metale ciężkie
Kadm, ołów, rtęć, nikiel i arsen – w żywności możemy dzisiaj spotkać tę część tablicy Mendelejewa, której działanie niekoniecznie chcielibyśmy testować na własnym organizmie.
Na skutek rozwoju rolnictwa i przemysłu metale ciężkie coraz większym stężeniu pojawiają się w glebie, powietrzu i wodzie. Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności ostrzegał nawet kobiet w ciąży, by darowały sobie spożywanie rekina tuńczyka albo marlina. Dlaczego? Ponoć to właśnie w tych rybach stężenie rtęci jest największe. Pod mocnym ostrzałem znajdują się również ryby z azjatyckich hodowli: panga i tilapia. Brak właściwego nadzoru sprawia, że możemy trafić na egzemplarze faszerowanie antybiotykami albo hormonami wzrostu.
Z drugiej strony istnieją gatunki, w przypadku których ryzyko jest zdecydowanie mniejsze. Na pewno warto tu celować w ryby, które nie są drapieżnikami i nie zjadają innych ryb. Eksperci polecają też śledzie, sardynki, a z owoców morza – małże ostrygi i krewetki.
Dbanie o zdrowie nie kończy się jednak na właściwej diecie. I tu trzeba podjąć już nieco więcej wysiłku.
Smog
Polacy „odkryli” smog tak naprawdę dopiero kilka lat temu. Kampanie w mediach, programy wymiany pieców na bardziej ekologiczne nie dały jeszcze właściwych rezultatów. Wiele polskich miast jest w światowej czołówce pod względem zanieczyszczenia powietrza.
Skutki są katastrofalne. Według danych Europejskiej Agencji Środowiska z powodu złego stanu powietrza nad Wisłą umiera 46,3 tys. osób rocznie. Oprócz tego wdychanie smogu osłabia układ odpornościowy, powoduje choroby krążenia i układu oddechowego oraz zwiększa ryzyko zachorowania na nowotwory.
Bez działań systemowych jesteśmy skazani na obecność pyłów PM10 i PM2,5 w naszym otoczeniu, ale nie jesteśmy przy tym całkowicie bezradni. Jeżeli palimy w tzw. kopciuchach, możemy skorzystać z dotacji i wymienić piec na nowszy i bardziej przyjazny środowisku. W samym domu lub mieszkaniu można skorzystać natomiast z oczyszczaczy powietrza.
Tlenek węgla
Wdychamy go, ilekroć ktoś zapali przy nas papierosa. Bierne palenie jest praktycznie tak samo szkodliwe, jak samo zaciąganie się, bo gros rakotwórczych substancji zawartych jest w dymie papierosowym. A ten, stojąc obok palacza, wdychamy mimowolnie. Tak samo zresztą, jak wtedy, gdy palimy sami.
W przypadku fajek sprawa jest więc jasna. Najlepiej je po prostu rzucić. Alternatywą dla tych, którzy rzucać nie chcą albo im się to nie udaje, może być przebadany podgrzewacz tytoniu. Przebadany – czyli taki, który przeszedł przez ręce międzynarodowych instytucji zdrowia publicznego. Do takich należy IQOS, na którego temat wydano dotąd blisko 30 raportów i analiz instytucji rządowych. W tym tej najważniejszej, bo najbardziej rygorystycznej, czyli amerykańskiej FDA.
Ustaliła ona, że urządzenie nie spala tytoniu jak papieros. Efekt? Technologia wyeliminowała w nim dym i przez to znacznie ograniczyła liczbę szkodliwych substancji wdychanych przez użytkownika takiego urządzenia, w porównaniu z palaczem tradycyjnych „fajek”. W dymie z papierosa jest ponad 6 tysięcy substancji, a w IQOS-ie około 530. Sama zawartość tlenku węgla została ograniczona o 99 proc.
Ale ze wspomnianym związkiem chemicznym mamy też do czynienia w innych miejscach. Na ulicy wydobywa się on z rur wydechowych samochodów, w domu może pojawić się po uruchomieniu niesprawnego piecyka gazowego.
Co dzieje się dalej? Tlenek węgla łączy się z hemoglobiną, powstaje karboksyhemoglobina, która blokuje dopływ tlenu do organizmu i prowadzi do mikrouszkodzeń układu krążenia i układu nerwowego. Stężenie karboksyhemoglobiny we krwi na poziomie 20 proc. daje już objawy zatrucia. U palaczy sięga ono przeciętnie od 3 proc. do 8 proc., ale może dojść nawet do 15 proc. Paląc tradycyjne fajki, balansujemy więc na krawędzi.
Mikroplastik
Nie ma dzisiaj już instytucji badawczej albo autorytetu naukowego, który zaprzeczyłby, że z produkcją plastiku zdecydowanie przeholowaliśmy. Instytut Ochrony Środowiska alarmuje, że tylko w ciągu tygodnia do organizmu przedostaje się do 21 gramów mikroplastiku. Znajdujemy go potem we krwi i różnych organach.
Największe koncerny na świecie zobowiązują się do ograniczeń we wprowadzaniu tworzyw sztucznych na rynek i poświęcają więcej uwagi recyklingowi. Warto zapoznać się dokładniej z ich polityką, bo choć część tych deklaracji to zwykły greenwashing, to jednak producenci i sieci sklepów coraz częściej starają się naprawdę eliminować plastik z naszego otoczenia. Świadoma konsumpcja jest dzisiaj zdecydowanie w cenie.