REKLAMA

Studenci chcą zarabiać 10 tys. zł na rękę. Też czujecie swąd nadciągającej katastrofy?

Apetyt na fajne życie jest wśród młodych Polaków coraz większy. To z jednej strony dobrze, bo dlaczego miałoby być źle. Ale też niedobrze, bo ta rozsadzająca studentów ambicja zderzy się w końcu z realiami rynku pracy. I wtedy wszyscy będziemy ugotowani.

Pensje w Polsce. Studenci chcą zarabiać 10 tys. zł na rękę
REKLAMA

Ponad dziesięć tysięcy na łapkę, właśnie tyle chcieliby zarabiać za 10 lat dzisiejsi studenci – wynika z raportu "Student w pracy" zaprezentowanego przez Polską Radę Biznesu. A dokładniej jedna trzecia z nich.

REKLAMA

Z dzisiejszej perspektywy to bardzo dużo. Właściwie elita finansowa. Młodzi Polacy chcą do tych wynagrodzeń dochodzić stopniowo, tyle że zamiast stawiać drobne kroczki myślą raczej o przeskakiwaniu kilku stopni naraz. Z raportu wynika, że około 30 proc. studentów zarabia dzisiaj między 2 a 3 tys. zł netto. W ciągu roku połowa badanych chce dojść do poziomu 5 tys. zł netto.

W porównaniu z analogicznym badaniem z 2019 r. to ogromny wzrost. Minęły raptem dwa lata od momentu, w którym młodzi Polacy deklarowali, że zadowoli ich 3-4 tys. zł netto za rok i 7 do 8 tys. na rękę za 10 lat. Jak widzicie, wzrost oczekiwań nie jest więc li tylko kwestią pnącej się w górę inflacji. To spora zmiana wizji przyszłości, którą roztaczają dzisiaj przez sobą dzisiejsi 20-parolatkowie.

Wizji, która za chwilę zderzy się ze ścianą

Ale zanim dojdziemy do crash testu, który czeka polskie społeczeństwo, przenieśmy się na chwilę (pozornie bez sensu) do czasów transformacji ustrojowej. Po zachłyśnięciu się wolnorynkową ideologią Polaków spotkał zimny prysznic. Pod koniec lat 90. bezrobocie szalało, a rynek pracy można było kwitować krótkim: mam 20 osób na pana miejsce”.

Skutki? Wolny rynek przestał być ziemią obiecaną. Dr Jan Czarzasty w swojej pracy „Stosunki pracy w małych i średnich prywatnych przedsiębiorstwach” odnotował, że między 1991 a 2007 r. w świadomości ekonomicznej pracowników „dokonał się wyraźny zwrot ku etatyzmowi i egalitaryzmowi”.

O połowę zmniejszyło się wśród nich poparcie dla zwalniania niepotrzebnej części załogi, co ósmy ankietowany przestał też pałać entuzjazmem do prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw.  Równe 19 proc. pracowników zaczęło za to ciepło wyrażać się o wyrównywaniu dochodów.  

Ziarenko zaczęło kiełkować. Pierwszym z polityków, które je dostrzegł był Jarosław Kaczyński. Prezes PiS wykorzystał zmęczenie rodaków propagandą zielonej wyspy. PKB kraju owszem rosło. Ale jednocześnie malał w nim udział płac, co oznaczało, że przeciętny Kowalski dostawał szału, patrząc na efektowne grafiki. Co z tego, że kraj dynamicznie się rozwija, skoro on sam nie widzi tego w portfelu? A może nawet nie tyle nie widział, co zderzał swoje rozkręcone przez polityków aspiracje z niedorastającą im do pięt codziennością.

PiS zagospodarował te nowe potrzeby w trakcie kampanii wyborczej w 2015 r. Zaczęło się od programu 500+, potem poszło już lawinowo – trzynaste i czternaste emerytury, 300+ na wyprawki szkolne, obniżenie wieku emerytalnego itd. Obywatele w końcu poczuli się zaopiekowani.

Po co jednak ta cała analiza? Chciałbym pokazać, w jaki sposób od nieśmiałych deklaracji społeczeństwa wychwyconych przez naukowców, doszliśmy do ogromnej politycznej zmiany. Program 500+, który był pierwotnie mocno krytykowany, dzisiaj stopniowo wpisuje się już w wizję państwa według przeciętnego Polaka. Nie udało się zrealizować planu? Niech państwo nam to zrekompensuje!

Sztandarowy pomysł rządu jest popierany przez trzy czwarte osób (badanie CBOS). Ba, w ciągu 4 lat liczba ankietowanych, którzy uznają, że rząd nie robi wystarczająco wiele dla rodzin, wzrósł o 10 punktów procentowych. Krótko mówiąc: dostaliśmy sporo, ale chcemy więcej.

Za chwilę rynek pracy zostanie zalany przez pokolenie Z. Tak, te, które liczy na 10 tys. na rękę. Czy chciałbym, żeby tyle zarabiało? No pewnie, że tak. Fakt, że kraj się rozwija, pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość i sprawia, że choć sam na pierwszych paskach wypłat widziałem kwoty w okolicach 2 tys. netto, to na serduszku robi się jakoś cieplej. Poza tym rosnąca średnia płaca oznacza, że być może sam załapię się na pociąg ciągnący wzrost wynagrodzeń.

Ale chcieć, a móc to dwie różne rzeczy

I tu pojawia się realne zagrożenie.

Sytuacja młodych ludzi jest w trakcie pandemii wyjątkowo nieciekawa. Zamknięcie barów, pubów, restauracji, kin i innych miejsc, w których można było dorabiać sobie w przerwach między zajęciami na uczelni, tąpnęło średnim poziomem wynagrodzeń. Rok do roku spadły one o 10 punktów procentowych. Studenci, mogą sobie pomyśleć: ok, zacisnę zęby, po zrobieniu papierka to będzie już kompletnie inna bajka.

I pewnie będzie, ale nie aż tak. Ministerstwo Finansów prognozuje, że do 2024 r. średnia płaca wzrośnie do 6032 zł brutto. To w perspektywie trzech najbliższych lat. Ile będziemy mieli za pełną dekadę? Ładnych parę ładnych lat temu PwC twierdziło, że płaca realne dojdzie nawet do 3100 dol., czyli po ówczesnym kursie 9,8 tys. zł. (w przybliżeniu, bo PwC zakładało, że kurs będzie się zmieniał). Blisko celu? Nie do końca, bo to kwoty brutto. Czyli na rękę wychodzi 7 tys. zł.

Mówimy przy tym o średnim wynagrodzeniu. A żeby średnie było średnie, jak sama nazwa wskazuje, część osób musi zarabiać mniej. Praktyka pokazuje, że jest to większa część, bo umowy opiewające na kwoty poniżej przeciętnej płacy ma aż 83 proc. naszych rodaków.

Ale to jeszcze nie koniec. W 2019 r. analitycy PwC I wyszło im, że płaca realna rzeczywiście dojdzie do niecałych 3 tys. dol. ale... w 2040 r. Być może założenia wahań kursowych się od tamtej pory zmieniły, ale nawet przeliczając to po dzisiejszym kursie, wyjdzie nam trochę ponad 10 tys. zł. Wciąż brutto. I nijak nie chce być inaczej.

 class="wp-image-1430899"
źr: raport PwC

I tu mamy już klasyczny rozjazd.

Oczekiwania:

 class="wp-image-1430857"

Kontra rzeczywistość:

 class="wp-image-1430860"

Marzenia:

 class="wp-image-1430872"

versus realia:

 class="wp-image-1430863"

Przyszłość rysuje dwa scenariusze. Numer jeden brzmi: młodzi Polacy, gdy już przestaną być młodzi, pogodzą się z „prozą życia” i zrewidują oczekiwania płacowe.

Druga opcja to rosnąca frustracja sporej części społeczeństwa. Mam dziwne obawy, że ciężar dyskusji przesunie się wtedy mocno w lewo.

Maja Staśko będzie uchodziła za dziennikarkę środka

Rafał Woś zostanie okrzyknięty libkiem, a Jaś Kapela będzie łajany w social mediach za wolnorynkowe zapędy.

REKLAMA

Co wtedy? Złe emocje można wyciszyć, zawczasu fundując społeczeństwu dodatkowe programy socjalne. W innym wypadku czeka nas prosta droga do politycznych ekstremizmów i ksenofobii, która wjeżdża, ilekroć przypomni nam się, że nie jest tak dobrze, jak miało być. Prędzej czy później społeczna energia zostanie zagospodarowana przez jakiegoś charyzmatycznego przywódcę, który na fali oburzenia wjedzie do Sejmu.

Nie wiem jak wy, ale ja dostaje dreszczy, gdy pomyślę, że z perspektywy czasu Jarosław Kaczyński może być odbierany jako liberalny polityk szanujący mniejszości.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA