REKLAMA

10 zł za wizytę u lekarza? Trafiłem niedawno na SOR i mówię: bardzo proszę, dam nawet 50

Słyszymy o tym od lat, ale politykom wciąż brakuje jaj, by nałożyć na Polaków dodatkowe opłaty za państwowe wizyty u lekarzy. Ale ktoś powinien w końcu walnąć pięścią w stół i powiedzieć szczerze: nie stać nas na marnotrawienie i tak już lichych zasobów kadrowych w publicznej służbie zdrowia. W innym wypadku pojęcie „darmowego leczenia” stanie się jeszcze większą fikcją.

służba-zdrowia-nakłady
REKLAMA

Tak się niefartownie składa, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy aż trzy razy trafiłem na osławiony Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dwa razy z własnym problemem, raz dowożąc tam zwijającego się z bólu brata.

REKLAMA

Wiem teraz jedno. Nie zna życia, komu jakimś fartem udaje się omijać publiczne szpitale. Jeśli chodzi o SOR, najlepiej radzą sobie na nim starsze osoby. Ale nie te ciężko schorowane. Chodzi raczej o przypadki nagłego skoku ciśnienia, niespodziewanego bólu w krzyżu itp. Drastyczny deficyt lekarzy sprawia, że o dostęp do ich uszu trwa nieustanny wyścig, a w nim najlepiej odnajdują się stali bywalcy. Właśnie tacy, którzy regularnie pojawiają się w szpitalu na wszelki wypadek.

Wiedzą, jak poruszać się po korytarzach, lekarzy zdążyli poznać już po imieniu i co więcej są w stanie bez trudu wyprzedzić cały komitet kolejkowy. A przynajmniej mnie i moją połamaną nogę. Koleżankę ze spuchniętą jak balon kostką, która siedziała obok.

Medyczna dżungla

Ta sama walka o przetrwanie toczy się w przychodniach. Numerki numerkami, ale liczba pacjentów, którzy chcą wejść do gabinetu „tylko na chwilę” powoduje, że w korytarzu robi się jak w dżungli. Bez ciągłej koncentracji, nasłuchiwania odgłosów z recepcji i dobrego refleksu można zapomnieć o przetrwaniu. Ucisz na chwilę swój instynkt wojownika, a czeka cię, drogi Polaku, konanie w poczekalni.

Nie chciałbym jakoś szczególnie litować się nad sobą, bo przecież bywa znacznie gorzej. Czy to z prasy, czy to od znajomych dowiaduję się o pacjentach, którzy na jakąkolwiek pomoc czekają dobę, wyjąc w międzyczasie z bólu albo trzęsąc się z powodu dreszczy.

I przyznam – walka toczona przez lekarskimi gabinetami kompletnie mnie nie dziwi. Bo czasami to pojedynki na śmierć i życie. Dosłownie. Najpierw ze współtowarzyszami niedoli (bólów i urazów wszelakich), a potem z samym lekarzem. Bo ten może akurat zaczynać nastą godzinę dyżuru i słania się właśnie na nogach. Możliwe też, że widząc tłum ludzi, decyduje się na bardziej pobieżną ocenę kondycji zdrowotnej pacjentów. Tylko że część z nich wraca niedługo później do szpitali z powrotem. Tym razem już w karetkach.

Zapłaćmy za to cholerne leczenie

Dlatego za każdym razem, gdy słyszę pomysł wprowadzenia częściowej odpłatności za usług medyczne mam ochotę krzyknąć: Nareszcie!

Skąd ta ekscytacja? Bo widzę tu praktycznie same plusy. Ktoś, kto poważnie niepokoi się o swoje zdrowie, nie będzie żałował 10 albo 20 zł za wizytę u internisty. Wiem za to, kto nad takim wydatkiem zastanowi się dwa razy. W pierwszej kolejności będą to starsi ludzie. A konkretniej – starsi ludzie, którzy wizyty u lekarzy traktują hobbystycznie. Bo panie w rejestracji miłe, a lekarzowi można się wyspowiadać ze wszystkich dolegliwości, o których rodzina już słuchać nie chce.

Druga grupa, to osoby, które umawiają się na wizyty „na wszelki wypadek” albo zapisują się do kilku jednocześnie. Mówił o nich niedawno w Radiu Zet minister zdrowia Łukasz Szumowski.

Szumowski przyznał, że rozważa wprowadzenie odpłatności za umówione wizyty, na których pacjent ostatecznie się nie stawia. O jej wysokości szpital albo przychodnia mogłyby decydować na własną rękę.

To jest postulat tak naprawdę dyrektorów szpitali i ekspertów z ochrony zdrowia. Bo jeżeli popatrzymy na liczbę osób, które się umówiły na wizytę, a potem nie przyszły, to w skali kraju mamy około 17 mln takich wizyt rocznie, nieodwołanych i bez pacjenta. To oznacza, że moglibyśmy 17 mln więcej Polaków przyjąć, gdyby ktoś odwołał wizytę

– tłumaczył minister.

Wolny czas udałoby się oczywiście szybko zagospodarować. Kolejki znacznie by się skróciły, może nawet udałoby się zredukować długość dyżuru na SOR z 24 do, bo ja wiem, choćby 12h. I o naszym życiu przestaliby decydować skrajnie przemęczeni lekarze.

Ale tej drobnej modyfikacji nie możemy się zatrzymywać. Wprowadźmy drobne opłaty za wszystkie wizyty, które idą na konto NFZ. W ubiegłym roku eksperci przekonywali resort zdrowia do tego pomysłu. Z jakim skutkiem? Chyba miernym, biorąc pod uwagę, że pół roku później jest o nim całkowicie cicho.

Drogo, ale darmowo

Nie tracę nadziei. Darmowa opieka medyczna od dawna jest fikcją (abstrahując, że na te „darmowość” musimy się wszyscy składać co miesiąc). Ponad 2,6 mln Polaków korzysta z prywatnych lecznic, wykładając w ramach abonamentów po kilkadziesiąt/kilkaset złotych miesięcznie.. Polska ma jednocześnie najmniejszą liczbę praktykujących lekarzy w całej Europie – 2,4 na 1000 mieszkańców.

REKLAMA

Widoków na rychłą poprawę nie widać. Austriacy, Niemcy czy Francuzi na służbę zdrowia wydają ponad 10 proc. PKB. U nas wciąż toczy się debata, czy bohaterskim zrywem uda się dobić do 6 proc. Na razie się nie udaje. Rząd rozłożył ręce, powiedział, że nie ma i nie da. Chwilę później w TVP usłyszałem, że medycy zamiast strajkować powinni pokazać, co mają w garażach i gdzie jeżdżą na wakacje. A potem okazało się, że trochę pieniędzy w budżecie udało się uciułać. Dodatkowe 20 mld poszło na rozszerzenie programu 500+.

Skoro więc nie chcemy/nie potrafimy zwiększyć podaży w służbie zdrowia, pozostaje nam jedno. Zniechęćmy przynajmniej medycznych turystów do tournée po lekarzach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA