Jeszcze pięć lat temu płaca minimalna w Polsce wynosiła 2250 zł brutto, dziś to już 4242 zł brutto, czyli niemal dwukrotnie więcej. To tempo zrobiło z nas lidera w UE. Ale jest też ciemna strona - powiększa się grupa pracowników pracujących za ustawowe minimum i dziś to już nawet co czwarty pracujący. A to z kolei zaczyna być poważnym problemem dla samorządów, ponieważ ci z pensją minimalną… nie płacą mandatów za parkowanie samochodów, bo czują się bezkarni.
Jeszcze kilka ładnych lat temu związki zawodowe zaciekle walczyły o to, żeby pensja minimalna stanowiła 50 proc. średniego wynagrodzenia. I właściwie nikt ich nie słuchał, PiS też nie, ale po prostu robił swoje - podnosił minimalne wynagrodzenie w ostatnich latach na tyle mocno, że niepostrzeżenie postulat związkowców stał się bezsensowny. Obecnie pensja minimalna stanowi już ponad 50 proc. średniej pensji, a za chwilę sięgnie 54 proc., co byłoby wartością rekordową w całej UE, no, może nie licząc Grecji.
I tak oto, postulat związkowców nigdzie nie został zapisany, ale oni przestali o nim wspominać, bo jeszcze by zadziali na własną niekorzyść, skoro dziś mają nawet lepiej, niż chcieli.
To przekroczenie przez minimalne płace 50 proc. średniej krajowej było elementem przywracania godności pewnej części społeczeństwa przez PiS. Było kalkulacją polityczną. Ale w ostatnich latach było też po prostu reakcją na wysoką inflację. I to samo robiły również rządy innych krajów. Jak na tym wyszli ich obywatele?
Kto w Europie najbardziej dba o biednych pracujących?
W porównywaniu się z innymi krajami wartości bezwzględne nie mają sensu. Ważne jest, co można kupić za daną kwotę. I biorąc pod uwagę siłę nabywczą, Polska w UE ma siódmą najwyższą płacę minimalną. Wyprzedzają nas: Niemcy, Luksemburg, Holandia, Belgia, Francja i Irlandia.
Ale szybko gonimy Zachód. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim rosły w UE płace minimalne w ciągu ostatniego roku i to właśnie licząc ich siłę nabywczą, Polska jest w czołówce. U nas płaca minimalna wzrosła w rok o 17,8 proc. i szybciej rosła tylko w Chorwacji (o 20 proc.) i w Bułgarii (o 19,6 proc.).
Jeszcze lepiej Polska wypada, jeśli policzyć wzrost płacy minimalnej nie w sile nabywczej, ale nominalnie w euro. Tu wzrost rok do roku sięga 31 proc. i to wręcz najlepszy wynik w całej UE. Tak na marginesie, w złotych ten wzrost sięgnął 21,5 proc. r/r.
I to wszystko z jednej strony to powód do dumy. Z drugiej oczywiście również powód bólu głowy polskich pracodawców, którzy skarżą się na zbyt szybko rosnące koszty pracy.
Można się z nich trochę podśmiechiwać, bo na to samo skarżyli się, kiedy pensja minimalna stanowiła ledwie 40 proc. średniej krajowej i co roku straszyli, że to wywoła falę bezrobocia. Nigdy nie wywołało. Ale prawdą jest, że gdzieś jest granica, powyżej której to straszenie rzeczywiście się zmaterializuje. I prawdopodobnie już się do niej zbliżamy, czego nie można bagatelizować.
Więcej wiadomości o rynku pracy przeczytacie tu:
Dziś mamy inny problem
Tu i teraz z tym płacowym sukcesem mamy jednak inny problem - płaca minimalna rośnie, ale jednocześnie rośnie armia pracowników podlegających procesowi pauperyzacji. Coraz większa liczba osób pracujących wpada do kategorii pracowników z pensją minimalną i szacuje się, że już co czwarty w tym roku będzie zarabiać właśnie minimum. I to wcale nie świadczy, że polskie społeczeństwo się bogaci.
A to, że tak wielka rzesza pracowników otrzymuje jedynie ustawowe minimum, ma jeszcze jeden efekt uboczny, który odbija się czkawką samorządom. Niedawno serwis prawo.pl alarmował, że samorządy mają coraz większy problem ze ściąganiem należności od dłużników komunalnych zarabiających minimalne wynagrodzenie, bo chroni ich prawo - pensja minimalna zwolniona jest od zajęcia.
Według samorządów pracownicy na pensji minimalnej doskonale to wiedzą i wykorzystują sytuację, z zimną krwią jeżdżąc na gapę albo parkując auta, gdzie popadnie, bo mandat im nie straszny - i tak nikt go od nich nie wyegzekwuje.
Dlaczego ten problem teraz narasta? Porównajmy liczby: w 2016 r. minimalne wynagrodzenie pobierało 1,46 mln pracowników, w 2021 r. 1,6 mln, a w 2024 r. (według szacunków Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej w 2024 r.) 3,6 mln. I oni wszyscy nie muszą bać się mandatów.