Polacy sprytni inaczej. Przekręt frankowy przy tej akcji to żart, nacięły się miliony. I znów to robią
Polisolokaty to najlepszy dowód na prawdziwe intencje banków. I zanim znów ktoś zacznie posądzać frankowiczów o cwaniactwo, niech sobie poczyta, w jaką kabałę wpakowały się miliony Polaków, ufając w informacje przekazywane przez bankowców.
Polisolokaty – mówi wam to coś? Nie dość, że nie dało się na nich zarobić, to nie dało się też z nich wycofać, bo traciło się nawet 99 proc. zainwestowanych środków. Od kilku lat o nich cisza, czasem tylko pojawiają się wieści, jak to nabici w polisy wygrywają w sądach. Aż tu nagle dane pokazują, że znowu je kupujemy. A ponieważ klientom najwyraźniej brakuje trochę rozsądku, do akcji postanowiła wkroczyć KNF.
Polisolokaty to potoczna nazwa, żeby być precyzyjnym, należy powiedzieć, że te instrumenty finansowe to polisy z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym (UFK). Toksyczne tak, że kredyty we frankach się do nich nawet nie umywają.
Po pierwsze dlatego, że sprzedawcy często wmawiali klientom, że to taka trochę inna lokata, sugerując, że zainwestowane środki są bezpieczne i nie można na tym instrumencie stracić. A to była oczywiście nieprawda. W dodatku instrumenty te miały dość skomplikowaną konstrukcję, więc przeciętny klient i tak nic nie rozumiał i po prostu wierzył „doradcy” finansowemu.
Szybko jednak orientował się, że jego bezpieczna lokata przynosi starty, więc chciał się z niej wycofać. A tu druga niespodzianka. Nie da się! A raczej, owszem, da się, ale to oznacza utratę większość zainwestowanych pieniędzy, bo opłaty likwidacyjne były absurdalnie wysokie i wycofanie się z tego produktu w pierwszym roku od zawarcia umowy oznaczało utratę nawet 99 proc. zainwestowanych środków.
No i powstał ruch przywiązani do polisy, a klienci masowo lądowali w sądach.
Naciąganie klientów na polisolokaty trwa w najlepsze
To historia sprzed wielu lat, bo tzw. polisolokaty zaczęły być hitem sprzedaży w latach 2006-2007. Potem wkroczył UOKiK, z którym banki i ubezpieczyciele podpisali ugody i zwracali klientom pieniądze, ale tylko niektórym, reszta i tak musiała iść do sądu. Jednocześnie radykalnie obniżono wspomniane opłaty likwidacyjne i uporządkowano ten rynek nowymi przepisami z 2015 r.
I co? Nie, UFK jako takie wcale nie zniknęły z rynku raz na zawsze. Owszem, trochę się ucywilizowały, ale to wcale nie znaczy, że dziś są atrakcyjnymi produktami. Przeciwnie.
Po pierwsze, jak wskazuje Regina Skibińska na łamach „Obserwatora Finansowego”, nadal banki i ubezpieczyciele sprzedający polisy z UFK pobierają za nie od klientów opłaty najwyższe w Europie. Jak wynika z danych Europejskiego Urzędu Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych (EIOPA) w Polsce koszty, które pomniejszają stopę zwrotu tych instrumentów w 2019 r sięgały 3,7 proc., podczas gdy średnia dla państw Europejskiego Obszaru Gospodarczego (EOG) wynosiła 2,5 proc.
Po drugie, żeby jeszcze było od czego te koszty klientowi odliczać. Przyjrzał się temu KNF, analizując rzeczywiste stopy zwrotu produktów z funduszami kapitałowymi w ostatnim czasie, a więc w latach 2017-2020 i okazało się, że średni roczny zwrot z tej inwestycji zawsze był ujemny! Na tych instrumentach można było wyłącznie stracić. Jak miało się szczęście, traciło się średnio tylko 1,6 proc., pechowcy tracili przeciętnie 6,7 proc.
A na dodatek, mimo że ubezpieczyciele oferują klientom produkty inwestycyjne, które nie przynoszą żadnych zysków, to jeszcze pobierają sobie za nie sowite wynagrodzenie.
Marże ubezpieczycieli, jak wynika z analizy KNF, wynosiły od 5 do 20 proc. i były 5-krotnie wyższe niż realnie ponoszone przez ubezpieczycieli koszty. Rzeczywiste koszty sięgały 0,25 mld zł, a w tym czasie ubezpieczyciele pobierają 1,28 mld zł z tytułu opłat. A więc jedynymi, którzy zarabiają na UFK są sprzedawcy.
I wydawałoby się, że takiego produktu nikt nie kupi, bo po co? Nic bardziej mylnego.
Polacy w pandemii znów kupują toksyczne polisy
„Obserwator Finansowy” niedawno pokazał dane, że po latach spadków, znów rośnie wśród Polaków zainteresowanie polisami z UFK. O ile w pierwszej połowie 2020 r. składki zebrane od klientów z tytułu tych ubezpieczeń wynosiły 2,82 mld zł, o tyle w pierwszej połowie 2021 r. wzrosły one do 3 mld zł.
Polacy albo oszaleli, albo nadal nie zdają sobie sprawy, że pakują się w tarapaty i lekką ręką oddają firmom ubezpieczeniowym w prezencie trochę swoich pieniędzy bez szans na jakikolwiek zysk.
A skoro nie ma już chyba nadziei, żeby klienci sami to zrozumieli, do akcji wkroczył KNF, który od 1 stycznia 2022 r. chce zakazać sprzedaży tych najgorszych polis – najgorszych, czyli tych o zbyt niskiej szacunkowej stopie zwrotu.
KNF określa je jako te, dla których szacunkowe stopy zwrotu są niższe niż 50 proc. prognozowanej stopy wolnej od ryzyka. Jest też trochę wyjątków, np. zapisy nie obejmą PPK, IKZE i IKE.
Nie pozbędziemy się zatem do końca inwestycji, które okażą się po czasie pułapką, ale to powinien być kolejny krok, który oszczędzi klientom trochę strat.
Ale tym, co jest chyba ważniejsze, jest lepsze informowanie klientów i to powinny robić instytucje państwa.
Widząc, jaki bałagan zrobiły polisolokaty lata temu, dziś powinniśmy głośniej o tym ostrzegać. Wyobrażam sobie, że kiedy KNF zbiera dane, z których wynika, że liczba klientów chętnych na UFK znowu rośnie, a jednocześnie owe UFK zawsze przynoszą straty zamiast zysków, to jest to moment, w którym urząd powinien zapalić czerwoną lampkę i pokazać ją nie rynkowi, ale Kowalskiemu.
Kowalski bowiem nie czyta raportów KNF, prasy ekonomicznej też nie bardzo. Kowalski za to ogląda reklamy w telewizji. Szczególnie te przed Wiadomościami w TVP. A skoro KNF to urząd, TVP jest państwowa, a w dodatku pełni misję.
Nie, nie żartuję, naprawdę srodze dziwię się, dlaczego w naszym kraju ciągle nikt nie myśli o edukacji ekonomicznej. A potem połowa Polaków płacze, a druga połowa krzyczy, że unijne dyrektywy chroniące konsumentów to jakieś szaleństwo, które idzie nie o krok, a o dwa za daleko, uznając, że konsumentowi należy się ochrona, nawet jeśli zawierając w banku umowę, nie pofatygował się, żeby choć spróbować przeczytać, co podpisuje.