Wielki przewrót i teraz już tylko średni kurs NBP dla frankowiczów? To wojna informacyjna
Dlaczego banki opowiadają nam od kilku dni, że nagle odmieni się ich los w sądach? I dlaczego to może być nieprawda? Zapytałam o to radcę prawnego, który specjalizuje się w prawie z zakresu finansów i, nie ukrywajmy, reprezentuje przed sądami frankowiczów, więc przedstawia ich punkt widzenia. Czy to źle? Nie, bo ostatnio tylko głos banków jest w gazetach wyjątkowo dobrze słyszalny i jest w tym jakaś nierównowaga. Posłuchajmy więc drugiej strony.
Narrację o tym, że wyrok TSUE z 2 września dotyczący węgierskiego problemu kredytów frankowych może nagle odwrócić los banków również w Polsce, przedstawiały ostatnio i „Rzeczpospolita” i „Puls Biznesu”. I to wszystko brzmi nawet sensownie. Ale to prawo – tu nic nie jest wcale takie jasne, jeśli się na tym nie znasz.
W skrócie, jak pisałam kilka dni temu w Bizblogu za „Rzeczpospolitą”, bankowi prawnicy twierdzą, że orzeczenie TSUE w sprawie Węgier zmienia wszystko, teraz sądy mają jasny drogowskaz, że unieważnianie umów o kredyty we frankach to jest nieprawidłowa ścieżka, którą podążają polskie sądy, w zamian powinny zaczął zastępować klauzule abuzywne średnim kursem NBP. Taka zmiana orzecznictwa byłaby gigantycznym uderzeniem we frankowiczów.
Tylko że to interpretacja jednej strony. Prawnicy tej drugiej widzą w orzeczeniu TSUE z 2 września coś zupełnie innego.
Czego banki nie chcą widzieć?
Wojciech Bochenek, radca prawny z Kancelarii Bochenek i Wspólnicy przyznaje, że wyrok TSUE z 2 września w sprawie Węgier rzeczywiście jest trochę odmienny od tego, co mamy w polskich realiach prawnych. Dlaczego?
Rząd Węgier w 2014 r. wprowadził regulacje ustawowe, które dokonały przewalutowania kredytów frankowych po ustalonym przez ustawodawcę kursie. Miało to na celu eliminację możliwości ustalania kursu samodzielnie przez bank w taki sposób, jak ma to obecnie miejsce w polskich umowach kredytowych. Innymi słowy, węgierski rząd wprowadził pewne przepisy, które w przypadku kwestionowania umów kredytowych, dają sądom możliwość zastępowania podważanych zapisów dotyczących kursu przeliczenia, innymi uchwalonymi przez państwo
- wyjaśnia Bochenek.
Podkreśla jednocześnie, że w innych orzeczeniach TSUE wskazał, że regulacje krajowe nie mogą w żadnych stopniu ograniczać praw konsumenta wynikających z dyrektywy 93/13. A więc konsumenci węgierscy – mimo że mają w swoim porządku prawnym taką regulację, która pozwala na zastępowanie pojedynczych wadliwych zapisów umów innymi – nadal mogą przed sądami te umowy kwestionować.
Nie da się tego wprost przełożyć na nasze polskie realia, bo u nas nie było żadnej ustawowej regulacji, która rozwiązałaby ten problem. W polskim prawie nie mamy żadnego przepisu, który w jakikolwiek sposób odnosiłby się do zamiany nieuczciwego kursu banku na inny kurs, nazwijmy „rynkowy”. Krótko mówiąc, w naszym porządku prawnym nie występuje przepis o charakterze dyspozytywnym, o którym wspomina TSUE
- mówi radca prawny.
I tu właśnie pojawia się różnica w interpretacji prawa pomiędzy prawnikami banków i frankowiczów. Banki bowiem uważają, że taki przepis w polskim prawie właśnie istnieje i jest to art. 358 § 2 kodeksu cywilnego.
I tzw. timing nie ma tu znaczenia. Bankowcy twierdzą, że do tej pory polskie sądy stwierdzały, że art. 358 § 2 k.c. wcale nie pozwala na wypełnienie luki w umowie średnim kursem NBP – głównie dlatego, że wszedł w życie w 2009 r., czyli później niż zawarto większość umów frankowych. Ale skoro na Węgrzech nie przeszkadza, że uchwała przewalutowująca weszła w życie w 2014 r., to droga wolna!
Zdaniem Wojciecha Bochenka, zupełnie nie w tym rzecz.
Ten artykuł został wprowadzony do polskiego prawa w 2009 r., jednak nie został on wprowadzony po to, aby przeliczać kredyty denominowane czy indeksowane do waluty obcej. Regulacja, na którą powołują się banki, została umieszczona w kodeksie cywilnym, w ramach przepisów ogólnych, regulujących zakres zobowiązań, które zostały wyrażone w walucie obcej. To sformułowanie jest kluczowe i bardzo ważne z punktu widzenia spraw frankowych, gdyż kredyty indeksowane czy denominowane nie były udostępnione w walucie obcej, tylko polskiej. Przywołany artykuł dotyczy więc zupełnie innej kwestii. Co więcej, nie takie było ratio legis wprowadzenia tej regulacji
- wyjaśnia radca prawny.
I podkreśla, że w Polsce tzw. kredyty frankowe od początku były tak naprawdę złotowymi, bo banki nigdy franków nie wypłacały. Gdyby banki wypłacały franki, wtedy moglibyśmy mówić o kredytach walutowych, ale to odrębny rodzaj kredytu.
I podkreśla, że w Polsce tzw. kredyty frankowe od początku były tak naprawdę złotowymi, bo banki nigdy franków nie wypłacały. Gdyby banki wypłacały franki, wtedy moglibyśmy mówić o kredytach walutowych, ale to odrębny rodzaj kredytu.
Bardzo dobrej wykładni w tej kwestii dokonał już w Polsce Sąd Najwyższy, wskazując jasno, że umowy indeksowane i denominowane są kredytami złotowymi, jedynie z miernikiem wartości do waluty obcej. A dopiero kredyt, który byłby uruchomiony i spłacony w walucie obcej, jest kredytem walutowym
- komentuje Bochenek.
To jest ta różnica, której sektor bankowy zdaje się nie dostrzegać, że ten artykuł ma zupełnie inny cel i zastosowanie niż ten, który banki chciałyby, żeby miał
- dodaje.
A przecież w pierwszych swoich wyrokach Sąd Najwyższy również próbował już zastępować w umowach wadliwe zapisy średnim kursem NBP i to nawet przez bardzo daleką analogię do prawa wekslowego. Jednak to się nie przyjęło i ostatecznie SN zmienił kierunek. Wskazał jasno, że nie ma możliwości zastąpienia nieuczciwego kursu banku innym miernikiem wartości, bo w polskim prawie nie występuje żaden przepis, który by wprost określał taką sytuację
- wyjaśnia prawnik.
Czytaj też: Czym jest weksel i kto może go wystawić?
Frankowicz mówi sądowi, co ma orzekać?
W tej nowej narracji banków pojawiają się jeszcze dwie tezy. Po pierwsze, ich zdaniem „węgierskie” orzeczenie TSUE wskazuje, że kredytobiorcy nie mogą sami decydować, czy chcą od sądu uznania nieważności umowy, czy odfrankowienia, czyli utrzymania umowy w mocy, a po drugie, że skutkiem unijnej dyrektywy 93/13 jest utrzymanie umowy w mocy.
Pierwszą kwestię wyjaśnił już przecież Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w kwietniowym wyroku. Wskazał wówczas, że oceny, jaki jest skutek usunięcia z umowy nieuczciwych postanowień umownych, dokonuje sąd krajowy. Konsument, składając powództwo, zobowiązany jest do sprecyzowania swoich żądań, gdyż takie są wymogi formalne każdego pozwu. Przeważnie formułuje się najdalej idące roszczenia jako pierwsze tj. nieważność. A dopiero jako ewentualne formułuje się wniosek o utrzymania umowy w mocy, ale bez nieuczciwych zapisów. Trybunał od zawsze wskazywał na to, że rolą dyrektywy 93/13 jest utrzymanie umowy w mocy, ale bez wadliwych zapisów, by przywrócić równowagę rynkową. Czyli sytuację, w jakiej znalazłaby się konsument, gdyby zawarł umowę bez nieuczciwych zapisów. Natomiast, jeżeli okaże się to niemożliwe, wówczas sąd może stwierdzić nieważność umowy
- mówi Wojciech Bochenek.
I oczywiście to rolą sądu jest ocenić, czy jeśli usunie pewne zapisy z umowy, może ona dalej wiązać strony.
W mojej ocenie, jeśli chodzi o umowy indeksowane, jak najbardziej taka możliwość istnieje. Problem pojawia się przy umowach denominowanych. B jeśli w nich usuniemy wadliwe zapisy dot. przeliczenia kursu walut, a jak powiedziałem, nie ma w polskim prawie przepisu, który pozwoliłby je zgodnie z prawem czymś zastąpić, po prostu nie da się kontynuować takiej umowy
- mówi prawnik.
A więc to nie jest tak, jak próbują teraz twierdzić banki, że to konsument wybiera sobie, co chce, by sąd zdecydował. Owszem, konsument może wskazać, że godzi się na nieważność umowy i jest świadomy wynikających z tego konsekwencji. Ale zawsze decyduje o tym ostatecznie sąd, który ocenia, czy zapis w umowie jest abuzywny. Jeśli tak, to jaki jest tego skutek i czy umowa może dalej funkcjonować, czy musi zostać unieważniona. Proszę pamiętać, że sąd dokonując tej oceny, czyni to w sposób obiektywny, w oparciu o przepisy prawa krajowego
- podkreśla Wojciech Bochenek.
Tak czy inaczej, saga frankowa wcale nie zmierza ku końcowi. Wojna pomiędzy obiema stronami otworzyła raczej kolejny front. I warto pamiętać, że to jest przede wszystkim wojna informacyjna.