Oprocentowanie lokat nadal wkurzająco niskie. Rząd traci cierpliwość i zaczyna straszyć banki
Już w przyszłym tygodniu premier ma spotkać się z ekspertami sektora bankowego właśnie w sprawie depozytów. Tylko to jedna wielka szopka na użytek zwykłych Polaków, bo rząd w pierwszej kolejności powinien wygrażać sobie. I NBP. To właśnie rząd i bank centralny mają klucz to wyższego oprocentowania depozytów i tylko udają, że to wina banków.
Premier podczas prezentowania czteropunktowego planu pomocy kredytobiorcom zaapelował do banków, by podnosiły oprocentowanie lokat. Myślicie, że prezesi się przejęli? Ani trochę.
Fakt, oprocentowanie rośnie, ale w żółwim tempie. Zdecydowanie za wolno. Według danych NBP średnie oprocentowanie nowych depozytów dla gospodarstw domowych wynosiło w marcu 1,5 proc., podczas gdy w lutym – 1,2 proc.
Rząd od próśb przeszedł więc do gróźb.
Polak musi zobaczyć, jak rząd pręży muskuły przed złymi bankami
Rzecznik rządu Piotr Müller na antenie Radia Plus powiedział w piątek, że relacja pomiędzy wysokością odsetek za kredyty a lokatami jest „nieprawidłowa” i banki mają jeszcze jakiś czas, żeby samodzielnie dojść do tej refleksji, a jak im się nie uda, to rząd im pomoże i załatwi sprawę siłowo, znaczy ustawą.
Chciałbym z tego miejsca wysłać wyraźny sygnał do sektora bankowego, że lepiej byłoby gdyby była to autorefleksja niż refleksja regulacyjna
– powiedział Müller.
Rząd pięknie pręży więc muskuły przed złymi bankami. Ale to nie banki są odbiorcą tego przedstawienia, a Polacy, którzy mają uwierzyć, że to wszystko wina banków.
A jest to tym bardziej zabawne przedstawienie, że niskie oprocentowanie lokat to wina rządu, a banki jedynie dostosowują się do jego działań. To w rękach rządu i NBP, nie prezesów banków, jest klucz do wyższego oprocentowania lokat. Co to znaczy?
Dlaczego lokaty są nisko oprocentowanie? Bo banki wcale nie chcą, żebyśmy przynosili do nich więcej pieniędzy. Dlaczego nie chcą? Bo mają ich już za dużo. Jak dostaną więcej, będą musiały coś z nimi zrobić, a mają dwa wyjścia:
- albo kupić za nie obligacje Skarbu Państwa, których i tak mają bardzo dużo i ostatnio tylko na nich tracą - po co więc kupować aktywa przynoszące straty?
- albo ulokować je w NBP, ale od tego będą musiały zapłacić podatek bankowy.
No dobrze, ale skąd właściwie banki mają tyle pieniędzy, że mają taką nadpłynność? Przez pandemię. Na polecenie rządu NBP bowiem „wydrukował” dużo pieniędzy (oczywiście nie fizycznie, to tylko zapisy na kontach), by ratować gospodarkę w ramach kolejnych tarcz.
A działało to tak: NBP odkupował od banków obligacje Skarbu Państwa, by te miały środki na zakup kolejnych, „świeżych” obligacji emitowany przez rząd. Banki kupowały te świeże i znowu odsprzedawały je NBP. I tak na kontach banków komercyjnych rosła góra pieniędzy, którą dziś szacuje się na 150, a może nawet 200 mld zł.
Wielu ekonomistów postuluje, że już najwyższa pora ten proces odwrócić, wepchać bankom z powrotem te obligacje. To wyciągnęłoby z sektora bankowego owe 150-200 mld zł i w ten sposób zlikwidowało nadpłynność, która dziś jest winna temu, że banki nie chcą naszych lokat.
Proste?
Kto wtedy kupi obligacje od rządu?
Gdyby rząd zlikwidował nadmiar kasy na rynku w taki właśnie sposób, to nie miałby komu sprzedawać kolejnych obligacji, czyli dalej się zadłużać. To wymusiłoby też oszczędności. Tymczasem rząd chce wydatki zwiększać, zamiast ciąć - a to na wojsko, a to na 13. i 14. emeryturę, a to na obniżkę stawki PIT z 17 do 12 proc. Dlatego musi emitować kolejny dług.
Jest jeszcze drugi kanał, którym - zamiast groźbami na pokaz - rząd mógłby ściągnąć część nadwyżki pieniędzy z rynku - podnieść oprocentowanie obligacji detalicznych sprzedawanych Kowalskiemu.
Dr Bogusław Grabowski, były członek RPP od tygodni postuluje, by zaoferować Polakom obligacje detaliczne oprocentowane 1-2 pkt proc. powyżej inflacji, czyli obecnie na jakieś 13-14 proc. Rząd jednak wcale nie ma na to ochoty.
Ma za to wielką ochotę na znalezienie kozła ofiarnego w postaci banków. I Polacy z przyjemnością w tę teorię uwierzą.