Sześciogodzinny dzień pracy to przeżytek? Im więcej zarabiamy, tym krócej musimy pracować
Zarabiamy coraz więcej, więc chcielibyśmy pracować nieco mniej. Normalna sprawa. Polscy pracodawcy wciąż mają jednak gigantyczne opory przed skracaniem wymiaru czasu pracy. Czy Polaków stać już na 6-godzinne dni pracy i wolne piątki?
Gdy założyciel agencji Social Tigers Franciszek Georgiew pochwalił się na naszych łamach, że w jego firmie 6-godzinny dzień pracy funkcjonuje od dawna i – co więcej – jest efektywny, zachwytom nie było końca.
Czytaj też:
Na razie jego naśladowców jednak za bardzo nie widać. Sam Georgiew przyznaje zresztą, że nie widzi szans, by model przyjęty w jego agencji stał się powszechny. Jego zdaniem sprawienie, by ¾ czasu pracy nie równało się ¾ samej pracy, wymaga od zespołu dużej mobilizacji. A to jest możliwe tylko przy zrekrutowaniu odpowiednich pracowników i wypracowaniu właściwej organizacji pracy.
Nieco podobne podejście ma inna polska firma – Nozbe. Jej szef, Michał Śliwiński wychodzi z założenia, że programiści są w stanie pracować efektywnie przez kilka godzin dziennie. Dlatego w piątki wypuszcza ich do domu dokładnie w samo południe.
Mimo poparcia dla skrócenia czasu pracy, czytając teksty na ten temat na nazwy Social Tigers i Nozbe będziemy natrafiać regularnie. Dlaczego?
W Polsce nikt nie spieszy się, by iść w ich ślady
Swego czasu podjąłem się szukania przedsiębiorstw, które, poskracały czas pracy, ale nie są tak medialne, jak wyżej wymienione. Efekty były znikome. Od jednego z pracodawców usłyszałem, że w piątki i tak nie potrafi zmusić swoich programistów (szukałem głównie w branży IT) do pracy, więc zamawia im pizze. Ale by to raczej swego rodzaju rytuał niż jawna polityka firmy. Twardej deklaracji: „Pracujemy mniej, bo tak postanowiliśmy” nie usłyszałem.
Nic dziwnego. O 6-godzinnym dniu pracy wiele osób mówi, ale mało kto widział, jak on w praktyce wygląda. A przykłady z zagranicy raczej nie zachęcają.
Najbardziej spektakularnym przykładem jest Francja. W 1999 roku rząd zdecydował o ustawowym zmniejszeniu tygodniowej liczby godzin do 35. Co się stało dalej? Firmy zaczęły ochoczo korzystać z możliwości wykorzystywania nadgodzin – w szczytowym momencie decydowało się na to 41 proc. pracodawców. Pracownicy byli również kuszeni wydłużeniem urlopu w zamian za zachowanie 39h tygodnia pracy.
Nie bez znaczenia okazało się też to, że państwo pozostawiło dowolność firmom, które zatrudniały do 20 osób. A, że te nie paliły się do skracania dniówki, to ostatecznie w słynnym 35h reżimie pracowało ok. 10 mln Francuzów. W ten sposób pod względem przeciętnej liczby przepracowanych godzin Francuzi potrafili wyprzedzać średnią dla strefy euro. A miało być tak pięknie.
Fiaskiem zakończył się też słynny eksperyment w Szwecji. W Goeteborgu pracownicy domu opieki wychodzili do domu po 6 godzinach. Okazało się, że choć personel rzadziej brał zwolnienia chorobowe, to zaczęło brakować rąk do pracy. Zatrudniono 17 dodatkowych osób, co w ciągu 2 lat przełożyło się na wzrost funduszu płac o 5,5 mln zł. Lokalni politycy stwierdzili, że to jednak trochę za dużo.
Postulat 6-godzinnego dnia pracy przepadł nawet w Norwegii
W 2015 roku taki postulat wzięli na sztandary związkowcy. Konfederacja przedsiębiorców szybko im się odgryzła, dowodząc, że taka polityka wykończy firmy eksportujące za granicę, bo ich koszty pójdą w górę o 20 proc.
Tym ogólnokrajowym przykładom, przeciwstawiane są czasami jednostkowe sukcesy, np. ten odniesiony przez zarząd Toyoty. Koncern w swoim oddziale w Goeteborgu wprowadził dwie zmiany – 6-12 i 12-18. Zyski poszły w górę o 25 proc., a system ten funkcjonuje już od kilkunastu lat. 6-godzinny dzień pracy chwali sobie też szwedzka firma Filimundus.
I gdy na podstawie tych dwóch przypadków światowe media zaczęły się rozpędzać, że oto tutaj, w Szwecji, na naszych oczach dokonuje się wielka rewolucja, zapał zaczęli hamować… sami Szwedzi.
Trudno jednocześnie nie zauważyć, że choć postulaty ścięcia 8 czy 10 godzin tygodniowo wydają się dzisiaj radykalne, to stopniowo, z dekadę na dekadę, pracujemy jako społeczeństwo coraz mniej. W 2007 r. pełnoetatowcy w Polsce pracowali 43 godziny. W ubiegłym roku już tylko 38,7. Podobna tendencja występuje w całej Unii Europejskiej, gdzie czas pracy skrócił się w tym czasie o jakąś godzinę z niecałych 42.
Ekspert zauważa, że każde ograniczenie czasy pracy wydawało się trudne do wprowadzenia w skali całej gospodarki. Jego zdaniem, piłeczka leży teraz po stronie państwa. - Przypomnijmy, że soboty jeszcze za czasów PRL-u były pracujące. Sukces zależy w sporej mierze od wprowadzenia nowego ładu prawnego i pilnowania, by był on przestrzegany – twierdzi.
Według niego wraz ze wzrostem zarobków ludzie coraz bardziej cenią czas wolny. Im więcej zarabiamy, tym krócej musimy pracować, żeby się utrzymać i częściej wybieramy pracę na część etatu. W Europie Zachodniej nie tylko najsłabsi decydują się na krótszą pracę. Inaczej trudno byłoby wyjaśnić fakt, że w Holandii 74 proc. kobiet pracuje na część etatu.
Polakom do siły nabywczej przeciętnego Brytyjczyka, Francuza wciąż jednak bardzo daleko. Zdaniem Łukasza Komudy to jeden z czynników, który zniechęca naszych rodaków do upominania się o większą ilość czasu wolnego.
Polacy nie wierzą, że pracodawcy skrócą czas pracy bez cięcia wynagrodzeń
Ekspert mówi też, że , że potencjał mamy przecież bardzo duży. Nawet jeżeli polskie firmy będą musiały zatrudnić dodatkowych pracowników, nie sprawi to, że firmy staną się niekonkurencyjne. Pod względem niskich kosztów pracy jesteśmy w czołowej „5” w Europie z dużą rezerwą do średniej unijnej.
Lata po rozpoczęciu przygody ze skracaniem czasu pracy, wychodzi na to, że sprawdziła się ona dotychczas tylko w określonych okolicznościach. A przecież, choć nie wprost, o taką zmianę apelował już w zamierzchłym 1937 r. filozof Bertrand Russell. W swoim eseju pod tytułem „Pochwała próżniactwa” snuł rozważania:
I całkiem możliwe, że po niespełna 100 latach od opublikowania tych słów, staną się one nieco mniej aktualne. Zdaniem Komudy jest to wręcz logiczne następstwo drogi, którą obraliśmy po 1989 roku.