Ta praca cieszy się rekordowym zainteresowaniem. Polka opowiada nam, jak wygląda życie w Polskiej Stacji Antarktycznej
Tegoroczna rekrutacja na Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego cieszyła się rekordową popularnością. Choć zarobki nie są oszałamiające i oscylują w granicach średniej krajowej (3,5 - 4 tys. zł), na kilkanaście miejsc aplikowało ponad 1,5 tys. chętnych. O tym, jak to jest spędzić rok w okolicach bieguna południowego, opowiada Spider's Web Dagmara Bożek-Andryszczak, uczestniczka dwóch wypraw polarnych.
Adam Sieńko, Spider's Web: Na początku ustalmy jedno – jedziesz do Antarktyki czy na Antarktydę?
Dagmara Bożek-Andryszczak: Medialnie oba pojęcia często stosuje się wymiennie. Ale w kwestii nazewnictwa to jest błąd, bo Antarktyda to kontynent, a Antarktyka to kontynent plus wyspy, które go otaczają i część Oceanu Południowego. Nasza stacja znajduje się na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych. Czyli formalnie – powinniśmy mówić o Antarktyce.
Widziałem zdjęcia ze stacji. W pierwszej chwili pomyślałem – idealne miejsce dla ludzi żądnych przygód.
Ludzie mają mylne wyobrażenie o tej pracy. Zwykle skupiają się na fajnych obrazkach – lodowcach, jeździe na skuterach, w tle migają kolonie pingwinów. Widzą zdjęcia z karnawału w stacji, który urządziliśmy wspólnie z gośćmi ze stacji brazylijskiej. Kiedy prowadzę slajdowiska o Antarktyce, to pokazuję na nim zdjęcia zrobione podczas słonecznej pogody. Ale widzowie nie mają często świadomości, że taka pogoda jest tam przez kilkanaście dni w roku. Przez pozostały czas na zewnątrz jest szaro.
Jeżeli ktoś chce tylko przeżyć przygodę, to trudno jest w takim poczuciu wytrzymać na stacji cały rok. Obie polskie stacje badawcze zaczynają się zresztą borykać z takimi problemami. Trafiają się ludzie wykwalifikowani, pasują do profilu, ale chęć przeżycia przygody w zderzeniu z rzeczywistością…
…okazuje się trudna do pogodzenia.
Niestety tak, to ciężka fizyczna praca. Cały czas jest zimno, wyjście w teren potrafi zająć 12-13 godzin, bo trzeba wykorzystać okno pogodowe. Innym razem całe tygodnie spędza się w stacji, bo warunki atmosferyczne nie pozwalają wyściubić nosa na zewnątrz. Cieszy nas zapał ludzi, ale uświadamiamy ich, że to jednak cały czas praca. Mamy konkretne obowiązki. Stacja ma dostarczać danych naukowych i to jest nadrzędny cel.
Ty i twój mąż spędziliście już pod biegunami dwa lata. Najpierw w Arktyce, potem w Antarktyce. Też stała za tym chęć przeżycia przygody?
To był całkowity przypadek. Mąż pracował w korporacji w branży moto, ja w średniej wielkości firmy w branży IT w Krakowie. O tym, że polska stacja badawcza prowadzi badania mąż dowiedział się w pracy. Zainteresowało nas to. Było czymś zupełnie innym od naszego dotychczasowego doświadczenia. Decyzję podjęliśmy w 5 minut. To był 2012 rok.
Potem była Antarktyka. I tu lód i tam lód, rekrutacja czymś się różni?
Proces rekrutacyjny wyglądał z grubsza tak samo. Po wstępnej selekcji kandydaci przechodzą badania lekarskie. Z udziału w wyprawie eliminują z pewnością choroby przewlekłe jak cukrzyca. Trzeba odwiedzić lekarzy kilkunastu specjalność w tym neurologa, stomatologa, ortopedę, zrobić badania USG jamy brzusznej, kompleksowe badania krwi, moczu, testy psychologiczne. Główna różnica polega więc na szkoleniach. Na północy jest obowiązek posiadania broni palnej. Trzeba mieć na nią zezwolenie, co wyklucza osoby, które w przeszłości były karane. Nie ma jednak innego wyjścia - niedźwiedzie polarne stanowią duże zagrożenie dla człowieka. Zdarza się, że podchodzą pod samą bazę.
Różnica jest za to z pewnością jeśli chodzi o odległość od Polski. W podróży do Antarktyki przerażałaby mnie już sama wizja spędzenia miesiąca na statku.
To przeszłe dzieje. Nasza wyprawa jako ostatnia wyruszyła z Polski rosyjskim statkiem Polar Pionier, a rejs trwał ok. 36 dni. Ale teraz leci się samolotem do Mar del Plata w Argentynie czy Punta Arenas w Chile. Dopiero stamtąd uczestników zabiera statek. Podróż z Ameryki Południowej na Wyspę Króla Jerzego trwa raptem 5-6 dni.
Są ograniczenia dot. bagażu?
W zasadzie nie. Uczestnicy potrafią zabierać ze sobą nawet rowerki treningowe i sprzęt do kitesurfingu. My pakowaliśmy się w duże skrzynie transportowe i 120-litrowe beczki. Takie jak te od kiszonki.
A jeśli chodzi o różnice już na samym miejscu?
Z pewnością różnicę robi odległość od biegunów. Na północy stacja jest oddalona od bieguna o 1,6 tys. km, na południu – o ponad 3 tys. km. W Arktyce mamy zjawisko dnia i nocy polarnej, widać zorze polarne. W Antarktyce w tym czasie długość dnia nie spada poniżej 4 godzin dziennie. Inne są też temperatury.
Ekstremalne?
W dobie globalnego ocieplenia trudno mówić już o mroźnych zimach. Na północnej stacji zdarza się, że w styczniu mamy wręcz odwilż, bo temperatura jest w granicach zera.
Jak w Warszawie.
Trochę tak (śmiech). Na wyspie Króla Jerzego jest trochę chłodniej, bo wieją silniejsze wiatry, ale temperatura nie spada raczej poniżej -15 stopni.
Wyspa nadrabia za to wiatrem. Jeden z kierowników z PAN narzekał, że stacja próbuje odlecieć.
To fakt, rekordowe zanotowane podmuchy miały około 250 km/h.
A wy siedzicie wtedy w kontenerze mieszkalnym. Jakie to wrażenie?
Olbrzymie porywy wiatru uderzają w ściany i wytwarza się duża różnica ciśnień. Zatykają się uszy, kręci się w głowie, niektórych boli głowa, inni mają problem z bezsennością. No i ogromny hałas. Czasami budynek potrafi się cały zatrząść. Niejednokrotnie w przeszłości stacji zdarzały się uszkodzenia dachu czy drzwi.
Co wtedy robicie?
Na pewno nie wychodzimy i nie robimy badań w terenie. Trzeba się wtedy wykazać dużą odpornością psychiczną i koniecznie znaleźć sobie zajęcie. Zdarzyło nam się spędzić w takim zamknięciu 3 tygodnie. Pojawia się roztargnienie, a nawet lekkie stany depresyjne. Dostępność światła w ciągu dnia jest nieduża. Brakuje witaminy d3, a to też wpływa na samopoczucie.
Nuda to chyba jeden z najgorszych przeciwników na takiej stacji?
Wiem, że stacja kojarzy się z przygodą i bycie tam to fajna sprawa. Ale gdy pojawia się monotonia to dopada nas ona ze zdwojona siłą. Podstawowe kryterium stosowane przy rekrutacji to umiejętność bycia samemu ze sobą. Jeżeli ktoś ma dużo nieporozwiązywanych problemów, to po zamknięciu na cały dzień w pokoju zacznie wariować. Z drugiej strony trzeba umieć funkcjonować w grupie. Sądzi się, że polarnicy to grupa introwertyków. Jest dokładnie odwrotnie. Badania z zakresu psychologii polarnej pokazują, że są bardzo nastawieni na interakcje. W końcu spędzają ze sobą całe dnie. Na pewno ważna jest też stabilność i pewna dojrzałość emocjonalna.
Poza tą dojrzałością, trzeba mieć też jakieś hobby. Osoby, które nie mają zainteresowań, nie mają tu czego szukać. Nie chodzi nawet o to, że są nudni i nie będzie o czym z nimi rozmawiać. Po prostu nie będą mieli się czym zająć. Niektórzy lubią majsterkować, szydełkować, grać w planszówki, gotować. Jest pełne pole do popisu. Są osoby, które całe dnie uczą się norweskiego. Jeżeli ktoś jest przyzwyczajony do 8h pracy, a potem siada przed telewizorem, to nie będzie się na stacji dobrze czuł.
Bo nie ma telewizora?
Telewizja jest – satelitarna. Tak samo jak Internet. Ale łącze jest dość wolne, działa ze zmiennym szczęściem. Podczas sztormu łączności może w ogóle nie być przez kilka dni.
A ty jak sobie radziłaś?
Często chodziłam w teren. Uczestniczyłam w wyprawach na lodowiec, jeździłam na nartach. Uczyłam się też podstaw programowania i pozycjonowania stron internetowych. Potem przez kilka lat pracowałam jako specjalista od SEO. Pracowałam też nad książką. W czasie sezonu zimowego starałam się również aktywizować grupę. W lato ludzie mają dużo pomysłów, potem przychodzi stagnacja. Wyjścia w teren są mocno ograniczone i robi się monotonnie. Dzień wyznaczają pory posiłków. Zadaniowy czas pracy czuć wtedy mocniej. A to wpływa negatywnie na psychikę dlatego proponowałam obchodzenie różnych świąt, w trakcie których była okazja żeby się nietypowo ubrać, ugotować coś innego niż zwykle, usiąść całą grupą i porozmawiać przy stole.
Po takim roku na jednej stacji to już prawie jak z rodziną.
I tak i nie. Łączą nas specyficzne wspomnienia. Trochę jak z wojska. Takie relacje utrzymują się często do końca życia. Ale czy wszystko o sobie wiemy? Nie sądzę. Zresztą to też się zmienia. Dawniej ludzie mieli tylko łączność radiową przez stację Gdynia Radio i najwyżej raz w miesiącu. Siłą rzeczy musieli dużo ze sobą rozmawiać i się integrować. Teraz jest WhatsApp, Skype, można zadzwonić do partnera, rodziny. Nie ma już grupowej potrzeby do uzewnętrzniania się.
W pewnym sensie, jako administrator stacji mogłaś się czuć odpowiedzialna za atmosferę.
Tak, to funkcja, która spina ze sobą różne elementy działalności stacji. Na miejscu zimuje, czyli spędza w stacji cały rok, ok. 10 osób, ale w lecie zdarza się, że jednocześnie jest ich nawet 50. Na wyspę przypływają naukowcy, którzy realizują tutaj swoje granty. Trzeba o nich zadbać – wydać prowiant, paliwo do skuterów. Pracowałam też jako ich asystent terenowy. Poza tym do moich obowiązków należało rozliczanie faktur za łączność satelitarną, pisanie raportów, wysyłanie stanów magazynowych. Administrator pomaga też w kuchni, robi zamówienia dla przyszłej ekipy, inwentaryzuje sprzęt. No i promocja – tworzyłam posty w social mediach, kontaktowałam się przez Skype ze szkołami i opowiadałam o warunkach pracy na stacji.
Trzeba się też zająć turystami. Dużo z nimi roboty?
Jest duża różnica między północą i południem. Na Spitsbergen łatwo się dzisiaj dostać. Jest samolot i szybka łódź, transport zajmuje kilka godzin. Dlatego pojawia się coraz więcej komercyjnych turystów. W Antarktyce jest inaczej. Obowiązują tam specjalne przepisy dotyczące turystyki, nie można robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Liczba operatorów turystycznych jest ograniczona. Koszty też są ogromne – to minimum 20 tys. zł. Polskich turystów praktycznie się nie widuje, większość pochodzi z USA, Chin, trafiają się też Niemcy. To raczej ludzie w średnim i starszym wieku i są bardzo świadomymi turystami. Jeżeli powie im się, że nie mogą wchodzić na teren ASPA (Antarctic Specially Protected Area – przyp. red.), czyli do specjalnie chronionego obszaru, na którym znajdują się kolonie pingwinów, to oni tam nie wejdą. Wiedzą, dlaczego tak jest, i nie mają z tym problemu.
Wracając jednak do pracy na stacji - słyszałem, że wiele rzeczy robicie razem.
Części zadań nie da się podzielić według specjalizacji ani wykonać samemu. Jest sporo pracy fizycznej np. robót remontowo-budowlanych. Czasami trzeba coś przenieść, posprzątać - tym zajmuje się grupa. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że mamy zbiornik z wodą, wał przerywa się po naporem wody roztopowej, a ktoś tłumaczy w tym momencie, że jest na stanowisku naukowym. Takie zachowanie na stacji nie wchodzi w grę.
Nie brakuje wam tam prywatności?
Każdy stara się ją szanować. Osoby, które spędzają na stacji cały rok dostają jednoosobowe pokoje. Można więc powiedzieć, że ta strefa prywatności ma jakieś 5 metrów kwadratowych.
A co dzieje się, gdy na stacji dochodzi do poważnego wypadku?
Ostatnie takie sytuacje miały miejsce w latach 70. Jeden z uczestników wyprawy zatruł się gazem w domku terenowym, potem niedaleko stacji zmarł znany fotograf przyrody (był wtedy człowiekiem w starszym wieku), który pojechał na własną odpowiedzialność, mając chore serce. Podobnych wypadków nie było. Na każdej wyprawie jest ambulatorium więc zszycie rany, albo nastawienie złamania kończyny może na miejscu zrobić ratownik medyczny. Inna sprawa, że 40 km od nas jest stacja chilijska, która ma wojskowe lotnisko i szpital. W razie potrzeby zawsze może przylecieć śmigłowiec.
W tym roku na rekrutację zgłosiło się 1,5 tys. kandydatów. Skąd takie rekordowe zainteresowanie?
Sądzę, że cały obszar Antarktyki mocno oddziałuje na wyobraźnię. Arktyka w świadomości ludzi istnieje już od jakiegoś czasu, o Antarktyce dopiero zaczyna się mówić. Mówi się o przyszłości tego kontynentu w kontekście globalnego ocieplenia i Traktatu Antarktycznego, który obowiązuje jeszcze tylko przez kilkanaście lat. Co będzie potem? Teraz obszar nie może być wykorzystywano gospodarczo, nie należy też formalnie do żadnego państwa. Oby to się nie zmieniło. Wydaje mi się też, że emocje wzbudzają wyczyny sportowe. Dzięki projektom edukacyjnym pojawia się też zainteresowanie pracami Polskiej Stacji Antarktycznej. Ludzie się dowiadują, że polscy badacze byli w Antarktyce już pod koniec XIX wieku. Temat jest chodliwy medialnie, Od 2 lat pisze się o nim regularnie w mediach. Wiesz, bo sam do mnie w tej sprawie zadzwoniłeś.
To prawda. Zainteresowanie osób, które nigdy tam nie były mnie zresztą nie dziwi. Ale ty byłaś na wyprawach już 2 razy. Teraz w roli kierownika ruszasz na trzecią. Skąd bierzesz do tego motywację?
Pierwsza to był pewnego rodzaju romantyzm polarny. Prawdziwa magia. Drugi wyjazd był bardziej realistyczny. Wiedzieliśmy czego unikać, ale nie znaliśmy jeszcze samej stacji. Teraz podchodzę do tego trochę misyjnie. Wiem po co te stacje funkcjonują, jak ważnych informacji dostarczają naukowcom na całym świecie.
Masz na myśli globalne ocieplenie?
Miedzy innymi. Obie stacje dostarczają dowodów na to, że klimat się zmienia. Lodowce się wycofują, morza się ocieplają i pojawiają się w nim gatunki, których wcześniej nie było. Te informacje nie są zbierane sobie a muzom. Ludzie nie mają świadomości, jak to, co dzieje się na obszarach polarnych, wpływa na całą planetę. Ważne jest, żeby przekazywać tę wiedzę w sposób popularnonaukowy. I to moim zdaniem jest jedną z misji takich placówek badawczych jak nasza.
-------------
Dagmara Bożek-Andryszczak — razem z mężem Piotrem uczestniczyła w 35. Wyprawie Polarnej IGF PAN do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie (2012‑2013) i 40. Wyprawie Antarktycznej do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego (2015‑2016). Pracuje w projektach edukacyjnych, promujących badania w obszarach polarnych. Autorka książki „Dom pod biegunem. Gorączka (ant)arktyczna”.