Witamina C leczy raka? Prof. Jemielniak wyjaśnia, dlaczego w dobie internetu cofnęliśmy się do średniowiecza
Nowotwory wyleczymy dożylnymi wlewami witaminy C, szczepionki powodują autyzm, globalne ocieplenie to bzdura, bo maj był zimny w tym roku, a Australia nie istnieje – to tylko część rewelacji, jakie możemy znaleźć dzisiaj w internecie. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o grupkę narwańców. Grupy takie jak STOP NOP potrafią wyprowadzić na ulicę tysiące osób i wepchnąć projekt ustawy o dobrowolności szczepień do Sejmu. A to już zaczyna robić się niebezpieczne. - Jeżeli nie będzie kontroli nad Facebookiem i tego typu mediami, to nie możemy liczyć na to, że coś się zmieni od ręki – opowiada w rozmowie z Bzblog.pl prof. dr hab. Dariusz Jemielniak, ekspert w dziedzinie zarządzania w społeczeństwie sieciowym z Akademii im. Leona Koźmińskiego
Ruchy antynaukowe to trudny i drażliwy temat. To tak na rozgrzewkę, który z nich wydaje się panu najgroźniejszy ze społecznego punktu widzenia i dlaczego?
Zdecydowanie najgroźniejszy jest ruch zajmujący się zwalczaniem szczepionek. Aby zachować odporność stadną na odrę, wszczepialność powinna być na poziomie 93 proc. Jeżeli mamy 94 proc. to jest ok. Ale wystarczy, że mamy jeden procent poniżej 93 i wszyscy znajdziemy się w tarapatach. To nasze miękkie podbrzusze.
Obok antyszczepionkowców mamy też płaskoziemców, zwolenników Jerzego Zięby, negacjonistów zmian klimatu. Trochę się ich namnożyło. Czemu akurat teraz cieszą się taką popularnością?
Mam zamiar to zbadać w ramach swojej pracy naukowej. Z moich wczesnych obserwacji wynika jednak, że mamy bardzo silną tendencję do kwestionowania dorobku nauki ze względu na błędy popełnione przez naukowców. I jako naukowcy powinniśmy się dzisiaj uderzyć w pierś. Bo rzeczywiście wiele rzeczy nam nie wyszło.
Co ma pan na myśli?
Kwestię badań sponsorowanych przez koncerny tytoniowe, nieetyczne badania z zakresu psychologii i medycyny. To się odbija na naszej wiarygodności.
Druga rzecz, która pomaga ruchom antynaukowym, to znaczące rozpowszechnienie się fake newsów. Ich fenomen jest zresztą mocno skorelowany ze sposobem rozpowszechniania się informacji w internecie. Polega to na kilku procesach.
Wymieńmy.
Mamy więc media społecznościowe, które są fenomenem ostatniej dekady. Social media promują szerowalność, a niekoniecznie czytalność. Dlatego artykuł mądry i głęboki będzie miał prawdopodobnie mniejszy ruch, a tekst z krzykliwym nagłówkiem zbierze więcej odsłon.
Mamy też coraz większe problemy ze skoncentrowaniem się na dłuższych tekstach. Niektórzy winią za to media społecznościowe i smartfony. Niezależnie od powodów objawia się to tym, że skupiamy się na tytułach. Prześlizgujemy się wzrokiem po nagłówkach, a treść pomijamy.
A gdybyśmy zajrzeli głębiej, to czego byśmy się dowiedzieli?
Moglibyśmy się zorientować, że nagłówek: „Czekolada odchudza” jest bez sensu. Gdyby ktoś rzeczywiście zajrzał do samych badań, to dowiedziałby się, że chodziło w nich o coś zupełnie innego. Okazało się, że ludzie, którzy jedli wyłącznie czekoladę tracili na wadzę troszkę szybciej niż ci, którzy jedli normalnie. To były rzetelne badania, ale wyciągnięto z nich przeinaczony wniosek.
Niekiedy te przeinaczenia są całkowicie celowe.
Te są domeną Rosji i innych niedemokratycznych reżimów. Im jest wszystko jedno, jaki to będzie temat. Chodzi tylko o to, by polaryzował opinię publiczną. Szczepionki i klimat są tego dobrym przykładem. Chodzi o sianie fermentu. Mogą nawet jednocześnie sponsorować obie strony konfliktu, byleby spór wciąż się tlił.
Przypomina się mi w tym momencie pewien viralowy filmik z, rzekomo, rosyjską feministką. Dziewczyna wsiadała do metra i oblewała wybielaczem krocza mężczyzn, którzy siedzieli w zbyt dużym rozkroku. Nie wiem jak za granicą, ale w Polsce internauci się zagotowali. Potem okazało się, że cała sprawa mogła zostać wyreżyserowana i wcale nie była spontanicznym pomysłem tej dziewczyny.
Dokładnie tak, kilka dni temu mieliśmy zresztą kolejny bardzo dobry przykład – media podały, że 17-latka z Holandii poddała się eutanazji.
Aż wstyd zapytać, ale…to też był fake news?
Tak. Media opisały to w ten sposób, że nastolatka była molestowana i wielokrotnie zgwałcona w wyniku czego miała długotrwałą depresję. Wystąpiła o prawo do eutanazji. Tylko wbrew temu, co mogliśmy przeczytać, tego prawa nie dostała. Została w domu pod opieką rodziców, gdzie odmówiła jedzenia i picia. Nie karmiono jej na siłę – to była rzeczywista przyczyna śmierci. Z eutanazją nie miało to nic wspólnego. Prawo, które reguluje jej zasady jest bardzo rygorystyczne.
Ja widziałem, że kolejne poważne portale szerują tę informację. Byłem przekonany, że to prawda.
Pisały o niej też wiarygodne zagraniczne media. Polskie portale im zawierzyły. A błąd wziął się prawdopodobnie z tego, że ktoś tej sytuacji nie zrozumiał, wkradło się przeinaczenie. Albo ktoś celowo podkręcił news. W Holandii ta historia nie wzbudziła tak ogromnego poruszenia, jak poza jej granicami.
Tak samo było zresztą z błękitnym wielorybem, który sieje śmierć, i dziećmi jedzącymi tabletki do zmywarek. Takie informacje rozprzestrzeniają się niestety bardzo szybko.
Jako bloger staram się takie rzeczy weryfikować, o ile sam o nich piszę. Ale wciąż pozostaje te 99 proc. tematów, których nie poruszam, a na sprawdzanie ich wszystkich nie starczyłoby doby.
Też łatwo mógłbym stać się ofiarą tego rodzaju newsa. Na to nie ma mocnych.
Twierdzi pan, że prawda upadła wraz z powstaniem Facebooka. Mocna teza.
Ale tak jest. Oczywiście Facebook podejmuje teraz różne działania mające na celu wyeliminowanie nieprawdziwych informacji. Ale moim zdaniem, to on jest odpowiedzialny za szerzenie się fake newsów. Facebookowi zależy na tym, by treści się klikały. Niezależnie od tego, czy są prawdziwe, czy nie.
To czemu my, jako użytkownicy, musimy klikać akurat w te nieprawdziwe?
Tak już jesteśmy skonstruowani. Jesteśmy zainteresowani newsami, które są niezgodne ze stanem naszej wiedzy o świecie. Dlatego nagłówki w stylu: „Człowiek pogryzł psa” mają lepsze zasięgi. Facebookowi fake newsy opłacają się pod względem finansowym, z drugiej strony cierpi na tym wizerunkowo. Pytanie, czy po tych szumnych zapowiedziach o walce z nieprawdziwymi informacjami, platforma rzeczywiście coś zrobi.
Skala dotychczasowych działań jest zbyt mała?
Spójrzmy na to jak działa Wikimedia, w której Radzie Nadzorczej zresztą działam. Źródła weryfikuje tam wielotysięczna społeczność. Nie rozumiem czemu Facebook, który ma budżet wielokrotnie większy od fundacji Wikimedia, nie jest w stanie sobie z tym poradzić.
No właśnie, właściwie w czym tkwi problem?
W tym, że Facebook nie chce oddać kontroli. Używa nietransparentnych algorytmów, które decydują o tym, co się komu pokaże na tablicy. Nie dopuszcza też społecznej kontroli nad regułami blokowania. Dzisiaj o tym czy dany obrazek przejdzie przez sito cenzury decyduje niskoopłacany pracownik, siedzący przed komputerem po drugiej stronie globu.
Gdy treść zostanie zablokowana, nie będzie też pan znał dokładnego wyjaśnienia i nie pozna pan procedury odwoławczej.
To dlaczego Facebook to utrzymuje?
Bo inaczej musiałby zrezygnować z tego na czym się monetyzuje – na dyskretnym algorytmie podawania nam określonych treści. To kwestia woli, organizacji i środków. Facebook nie przykłada po prostu do tego odpowiedniego znaczenia.
Słaby przykład idzie też z góry. Politycy nauczyli się pojęcia fake newsa i używają go ilekroć coś jest dla nich niewygodne. A już totalnym kuriozum było zaproszenie do Polski negacjonisty zmian klimatu prof. Williama Happera przed szczytem klimatycznym ONZ.
Ten szczyt to akurat bardzo ciekawy przykład. Jak się pan pewnie ze zdziwieniem dowiedział, Polska była na nim przedstawiana jako lider w walce ze zmianami klimatu. Świat polityczny nauczył się, że prawda nie ma żadnego znaczenia. Wystarczy, że będziemy często, głośno i z odpowiednią determinacją powtarzać daną tezę.
Niektóre ruchy partyjne i społeczne powtarzają potem wierutne bzdury, tworząc własne media i bańki informacyjne. Ludzie mają coraz mniejszą skłonność do akceptacji tego, że prawda jest jedna.
To ma pan na myśli, pisząc o nowych wiekach ciemnych?
Używamy tego sformułowania, bo marzenie oświecenia o tym, że ludzie w końcu zdadzą sobie sprawę z tego, że owszem – nauka jest bardzo niedoskonała – ale nie ma lepszego sposobu na poznawanie i opisywanie świata, odchodzi do lamusa.
Wiara w naukę radykalnie maleje. Znachor leczący lewoskrętną witaminą C zarabia parędziesiąt mln zł rocznie. To szokujące. Trzeba jednak przyznać, że tacy ludzie dają pacjentom czas, zaangażowanie i ciepłe słowo. Czyli coś, na co nie wszyscy lekarze potrafią się zdobyć. Nie dziwię im się zresztą, bo są przeładowani pracą i kiepsko opłacani. Nie wszyscy są herosami, a znachorzy znajdują w tym swoją lukę.
W przypadku fake newsów z medycyny da się wyczuć pewne poczucie wyższości po stronie osób, które szerują wiadomości np. o leczeniu nowotworów za pomocą odpowiedniego nastawienia. Mają poczucie, że zdobyli wiedzę tajemną, niedostępną dla większości społeczeństwa.
Tak się dzieje, bo ludzie lubią mieć przekonanie, że mają dostęp do elitarnej wiedzy. Trzeba też pamiętać, że sposób przekazywania informacji poprzez książki jest dość nowy. Jako gatunek rozwinęliśmy się na przekazie ustnym, storytellingu. Porywające historie i narracje lepiej trafiają do serca i rozumu niż suche wywody. Internet spowodował tymczasem, że taki przekaz jest łatwo dostępny. I potem pojawiają się np. blogerki o nikłej wiedzy na temat dietetyki, ale z bardzo dużymi zasięgami, jak np. Food Babe. Bo piszą w sposób zgrabny i przekonywujący.
Polska edukacja sobie z tym problemem radzi? Finowie i Szwedzi robili lekcje o tym, jak rozpoznawać fake newsy. U nas w tym samym czasie dyskusje toczą się głównie na temat programu lekcji historii i obecności religii.
Na mojej uczelni już kilka lat temu wprowadziłem przedmiot o nazwie: krytyczne myślenie.
Jak on wygląda?
Chodzi o czytanie badań z próbą wyjaśnienia, dlaczego wyglądają tak, a nie inaczej. Konfrontujemy różne punkty widzenia, organizujemy debaty oksfordzkie. Paradoksalnie danie studentom umiejętności argumentowania w obie strony uodparnia ich na fake newsy. Pokazuje, że pewne narracje mogą być na pierwszy rzut oka atrakcyjne, ale pomijają ważne aspekty.
Przeglądamy też doniesienia o badaniach naukowych z pism popularnonaukowych, a potem zaglądamy do źródła. I sprawdzamy, czy obie wersje się ze sobą zgadzają.
Taki przedmiot powinien być uczony regularnie i co najmniej na poziomie szkoły średniej, a może nawet i wcześniej. Bo z mediami społecznościowymi obcujemy dzisiaj już od najmłodszych lat.
Ale kagańca na Facebooka siłą nie nałożymy. Edukacja da owoce za 20 lat. Co możemy zrobić teraz?
My jako społeczeństwo go nie nałożymy, ale od tego są rządy i instytucje ponadpaństwowe. To rola regulatora. Nie żyjemy na Dzikim Zachodzie. Rynek farmaceutyczny jest uregulowany, gdy wypuszcza się nowy lek nikt nie mówi: „Jak truje to trudno. Jeżeli będzie szkodził, to ludzie przestaną go kupować”. Tak samo jest z mediami społecznościowymi. Potrzebne nam są ścisłe normy etyczne. Facebook nawet się z tym zgadza, ale politycy są bardzo opieszali. A musimy to zrobić, to kluczowy element walki z fake newsami. Jeżeli nie będzie kontroli nad Facebookiem i tego typu mediami, to nie możemy liczyć na to, że coś się zmieni od ręki.
A co mogę zrobić ja sam, albo pan?
Przede wszystkim nie szerować bezmyślnie zaskakujących nagłówków, poświęcić choćby 5 minut na ich weryfikacje. Mówiąc krótko – warto, by więcej osób przyjmowało rolę szyderczego dziadka z Muppetów. Jeżeli widzimy newsa, to postarajmy się go zakwestionować. Konstruktywny krytycyzm jest bardzo wartościowy.