Podwyżki zaplanowane są w wysokości 450 zł dla szeregowych, od 670 zł do 690 zł, dla majorów i co najmniej 920 zł dla generałów i pułkowników. To dopiero projekt rozporządzenia ministra obrony narodowej w sprawie stawek uposażenia zasadniczego dla żołnierzy zawodowych, który jest na etapie uzgodnień. Ale dziś nikt już chyba opanować nie będzie. Podobnie jak liczba przeciwników podwojenia liczebności polskich żołnierzy może mieć mniej wrogów.
Podwyżki to nie wszystko, wyższe mają być również dodatki stażowe za długoletnią służbę wojskową, które zależą od wysługi i wynagrodzenia zasadniczego żołnierza. To znaczy, że jeśli najniższa pensja w polskim wojsku wzrośnie 4110 do 4560 zł brutto, wzrosną też dodatkowe świadczenia dla żołnierzy jak gratyfikacja urlopową czy zasiłek za przeniesienie służbowe.
Co ciekawe, podwyżki wynagrodzeń w wojsku mają obowiązywać od 1 stycznia 2022 r., a więc wstecz, co oznacza, że żołnierze otrzymają kolejne pensje z wyrównaniem od stycznia, co będzie kosztować budżet w tym roku 856,8 mln zł.
To szerszy plan podwojenia polskiej armii
To wszystko oczywiście nie jest nowy pomysł, który powstał w ramach jakiejś panicznej reakcji na atak Rosji na Ukrainę. To element szerszego planu, o którym w Polsce mówi się od miesięcy, właściwie od października 2021 r., kiedy prezes PiS wspólnie z szefem MON Mariuszem Błaszczakiem zaprezentowali projekt ustawy o obronie ojczyzny. Wynika z niego plan, by zwiększyć liczebność polskiej armii do 300 tys. żołnierzy i wyposażyć ją w nowy sprzęt.
Przypomnę, że dziś Wojsko Polskie liczy ok. 111,5 tys. żołnierzy zawodowych i 32 tys. żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej.
To marzenie PiS z października zaczęło zresztą już nabierać konkretnych kształtów, bo projekt ustawy o obronie ojczyzny został przyjęty przez rząd na ostatnim posiedzeniu.
Można z niego wyczytać, że polski rząd chce zwiększyć nakłady na wojsko do 2,5 proc. PKB już w 2024 r. Dla porównania, w 2020 r. nakłady na obronność wynosiły 2,37 proc. PKB, a i tak były rekordowe.
Skąd na to środki? Przy Banku Gospodarstwa Krajowego miałby powstać Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, który będzie on zasilany m.in. wpływami ze skarbowych papierów wartościowych, obligacji BGK czy wpłat z budżetu państwa.
Potrzeba by tyle pieniędzy, ile wydaje Izrael?
Pamiętam, jak w listopadzie ubiegłego roku projekt ten był krytykowany przez część ekonomistów.
Prof. Witold Orłowski na łamach „Rzeczpospolitej” wyliczał, że do sfinansowania zapowiadanych inwestycji w wojskowe kadry i logistykę potrzebne byłoby nie 2,5 proc., ale 5,5 proc. rocznego polskiego PKB. A jednocześnie podkreślał, że taki odsetek swojego PKB przekazuje na obronę np. narażony na zagrożenia i ciągłe ataki Izrael. Szaleństwo? Z dzisiejszej perspektywy być może już mniejsze.
Jeśli politycy są przekonani, że grozi nam wojna i konieczne są wyrzeczenia, aby odpowiedzialnie inwestować w wojsko, trzeba będzie zwiększyć podatki albo szukać oszczędności w budżecie, np. ciąć socjalne wydatki, m.in. na 500+ i emeryckie „czternastki”. Taka polityka forsownej militaryzacji będzie miała konsekwencje, może zmienić dotychczasowe priorytety w polityce gospodarczej, np. pogrzebać rządowy plan rozwoju, czyli Polski Ład – pisał wówczas prof. Orłowski „Rzeczpospolitej”.
Dziś chyba krytyków inwestycji w polską armię może być jakby mniej.