Podwyżki w pracy są jak średnia krajowa. Wszyscy słyszeli, nikt nie widział. Wiemy, kto nam je „ukradł”
Inflacja jest rekordowo wysoka, ale łagodzi ją rekordowy wzrost płac polskich pracowników. Też kojarzycie te tezę powtarzaną niemal jak mantrę przez polityków obozu rządzącego? Otóż jak sami pewnie intuicyjnie wyczuwacie jest to dalekie od prawdy. Zwykły Kowalski w ciągu ostatniego roku wzbogacił się co najwyżej symbolicznie. Statystyczne podwyżki Polaków „ukradły" dwie grupy zawodowe.
Piszę o kradzieży w cudzysłowie, bo rynek pracy nie działa rzecz jasna w ten sposób, że programista jest w stanie przygarnąć pieniądze przeznaczone na podwyżki dla motorniczego, tak samo, jak pracownik korpo nie uszczknie sobie niczego z puli wydzielonej dla zatrudnionych w budżetówce. A jednak część Polaków może tak sobie pomyśleć. No bo jak to? GUS twierdzi, że tempo wzrostu wynagrodzeń to kilkanaście procent rocznie, a moja pensja jak stała w miejscu, tak stoi.
Ten statystyczny rabunek jest podobny do tego, jaki obserwujemy przy okazji debaty o średniej krajowej. Trudno się temu dziwić, bo obie wartości są przecież ze sobą ściśle powiązane.
W teorii przeciętny Polak w listopadzie powinien zarobić 6857,96 zł brutto
W praktyce miażdżąca większość osób pracujących nad Wisłą takich pieniędzy nie zobaczyła na oczy. Poniżej tej kwoty zarabia ok. dwóch trzecich pracowników. Dokładne, realne szacunki trudno jednak przedstawić, bo GUS podaje informację o medianie raz na kilka lat. Ostatnie pochodzą z 2020 r. i wynikało z nich, że Polak zarabia tak naprawdę 4702,66 zł brutto. Dodajmy, że średnia krajowa wynosiła w tamtym czasie ok. 5,5 tys. zł, więc rozbieżności były całkiem spore.
Wracając jednak do tempa wzrostu wynagrodzeń – w listopadzie wyniósł on 13,9 proc. Imponujące, prawda? Można byłoby wręcz pomyśleć, że inflacja przestaje być straszna, bo skoro wzrost cen według szybkiego odczytu GUS wyniósł 17,4 proc., to pensje Polaków może nominalnie nie rosną, ale tracą na wartości naprawdę nieznacznie. I po co ta panika?
Analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego zauważyli jednak, że te imponujące wzrosty to w pewnej mierze zasługa dwóch branż.
W górnictwie pensje urosły aż o 36 proc.
Do tego dokładamy jeszcze przedstawicieli branży transportowej, którzy zarabiają o jedną piątą więcej niż rok temu i mamy już pełniejszy ogląd sytuacji.
Ba, w szeroko pojętym sektorze usług płace rosną już tylko o nieco ponad 6 proc. Od tych 6 proc. do ponad 17 proc. inflacji zaczyna nam się już robić mała przepaść. Miliony Polaków realnie biednieją. I to w szybkim tempie. Dużo szybszym, niż wskazywałaby na to sucha statystyka.
Co gorsza, PIE prognozuje, że ta tendencja utrzyma się przez najbliższe miesiące. Spowolnienie gospodarcze wyhamuje presję płacową, firmy nie będą może zwalniać na potęgę, ale wstrzymają nowe rekrutacje.
Tempo wzrosty wynagrodzeń ma dogonić inflację pod koniec przyszłego roku. I taką dobrą wiadomością warto chyba zakończyć ten tekst, bo po odfiltrowaniu branż zakłamujących statystykę w górę, będzie to oznaczać, że przeciętny Polak znów realnie będzie zarabiał coraz więcej.