REKLAMA

Jak ściemniacze z Doliny Krzemowej ukradli nam marzenia o fajnej pracy

Wyśrubowane normy wydajności, umowy śmieciowe, traktowanie pracownika jak cytrynę, którą po wyciśnięciu wyrzuca się do śmietnika. Brzmi znajomo? To obraz niemałej części dzisiejszego rynku pracy. Ale nie zawsze tak było. Były dziennikarz „Newsweeka” Dan Lyons  w książce „Korposzczury” szuka odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak?. Znajduje ją w samym sercu Doliny Krzemowej. Bo to właśnie spece z Kalifornii ukradli marzenia o fajnej pracy. Nam wszystkim.

Praca w Dolinie Krzemowej. Dan Lyons ujawnia smutną prawdę
REKLAMA

San Francisco zmieniło się nie do poznania – powiedziała mi pewna sześćdziesięcioletnia wyjadaczka branży technologicznej, która sprzedała swój dom i uciekła z miasta. Co jej się tam nie podobało? Chciwość. Teraz ci sami wyrachowani, bezmyślni goście, którzy popsuli San Francisco, zyskują coraz więcej władzy i wpływów, sięgających poza granice branży technologicznej, do całej kultury. Między innymi decydują o tym, jak zmieniają się i jak działają zakłady pracy. A nie są to ludzie, którzy powinni kształtować naszą przyszłość – pisze Dan Lyons.

REKLAMA

Autor „Korposzczurów” zaczyna od poważnego oskarżenia, ale dalej już tylko zaostrza ton. Punkt po punkcie pokazuje, jak Dolina Krzemowa przekształca współczesny kapitalizm w system zorganizowanego niewolnictwa, w którym korporacje niszczą życie swoim pracownikom.

Co poszło nie tak?

A miało być przecież zupełnie inaczej. W korporacjach praca nie polega przecież na szyciu ubrań za kilka centów na godzinę w dusznych i ciasnych fabrykach. Nie umieramy na pylicę płuc, nie wykańczamy się przy taśmie produkcyjnej. Ale to tylko pozorny awans.

Jest to nowy rodzaj udręki, który trudniej opisać i jeszcze trudniej dostrzec, ponieważ rozgrywa się na płaszczyźnie psychologicznej – pisze Lyons.  

Wiem, brzmi to dość banalnie. Temat mobbingu w dużych firmach był już niejednokrotnie poruszany, powstała na ten temat masa opracowań. W „Korposzczurach” też nie brakuje liczb. Dowiadujemy się, że w USA spożycie antydepresantów w ciągu 30 lat wzrosło sześciokrotnie, a liczba samobójstw sięga rekordowych poziomów. Ale Lyons nie ogranicza się do żonglerki statystykami.

Dociera głębiej. Łączy suchą teorię z własnymi przeżyciami (pracował w amerykańskim startupie, co opisał w poprzedniej książce „Fakap. Czyli moja przygoda z korpoświatem” ), dziennikarską przenikliwością, wrodzoną złośliwością i sceptycyzmem. Chodzi na spotkania teoretyków zarządzania firmami i bezlitośnie naśmiewa się z ich doktrynerstwa.

Kpi ze zdezorientowanych szefów firm, ze współczuciem pochyla się nad pracownikami korporacji doprowadzonych przez pracodawców na skraj życiowej desperacji.

Ze wszystkiego, co czytam, lubię to tylko, co krwią było pisane - wyznał Nietzsche I to jest właśnie taka książka. Żywa, pisana z perspektywy pracownika, ale nie ograniczająca się do samych przeżyć. Lyons chce się przede wszystkim dowiedzieć się, kto ukradł nam marzenia o tym, że praca może być przyjemna i bezstresowa.

Zatrute owoce z Kalifornii

Dolina Krzemowa pełni w tej narracji rolę Mordoru, z którego zło rozlewa się na cały świat. To jednak kwestia ostatnich 20 lat. Wcześniej Kalifornia opanowana była przez przyjaznych hipisów w rodzaju Wozniaka i Jobsa, którzy w przerwach między projektowaniem komputerów odurzali się narkotykami. Wszystko zmienił się w okresie drugiej bańki internetowej, która powstała kilka lat po załamaniu rynku dotcomów w 2001 roku.

Dolina Krzemowa zaczęła przyciągać innych pracowników. Zamiast geekowatych inżynierów karierę w branży robią cwaniacy, szukający szybkiego zarobku młodzi ludzie, którzy jeszcze pokolenie temu sprawdziliby się wyśmienicie jako sprzedawcy obligacji na Wall Street - drwi Lyons.

Nowa filozofia zarządzania wymyślona w Dolinie Krzemowej, przenosi się na kolejne firmy, jak wirus. Napompowane pieniędzmi od inwestorów VC startupy idą przez świat jak tornado, obalając pod drodze firmy, za którymi stoją dziesiątki lat tradycji i doświadczenia.

Szefowie tradycyjnych przedsiębiorstw wpadli w popłoch. Skoro nawet taki gigant jak Toys „R" Us może pójść z torbami, to znaczy, że podobny los może czekać wszystkich, którzy nie będą wystarczająco nowocześni. A pod tą nowoczesnością kryją się m.in. nowe sposoby na wyciskanie z pracowników siódmych potów w zamian za elastyczne zatrudnienie i prestiż.

Ot, chociażby taki Netflix. Jego była HR-ówka Patty McCord stworzyła tam kulturę pracy opartą na zasadzie funkcjonowania klubów sportowych. Jesteś dobry, grasz za gwiazdorską pensję. Przestajesz błyszczeć? Nawet się nie zorientujesz, a twoje rzeczy wylądują w pudle przed wejściem do budynku. Bo przeciętniaków nikt tu nie potrzebuje. Co ciekawe, w pewnym momencie ofiarą tego sposobu myślenia padła sama McCord. Wyleciała z pracy, bo z innowatora stała się nagle dinozaurem.

Netflix nie jest sam. Swoje nowinki wprowadza Facebook (słynne szczurołapy, które śledzą pracowników), Apple ( „ponoć rozmieszcza po całej organizacji szpiegów, których zadaniem jest śledzenie pracowników – ludzie nazywają ich „Apple Gestapo") i Amazon. Ten ostatni optymalizację pracy doprowadził do perfekcji, magazynierów śledzi przez cały dzień, kontrolując, ile czasu zajmuje im wykonanie poszczególnych czynności. To nie roboty pracują, dla nich, to oni pracują dla robotów.

Oddzielne rozdziały dostały święcące triumfy filozofie zarządzania firmami jak lean startup, agile i holakracja. Lyons odmalowuje je jako kolejną formę: „jednego prostego sposobu na…”. Stare duże firmy naiwnie sądzą, że dzięki nim staną się tak prężne jak startupy. Jak widać kultura life-hacków dotarła i na ten szczebel. My czekamy na mówców motywacyjnych, którzy powiedzą nam jak żyć i mistrzów podrywania, dzięki którym dowiemy się, co zrobić, by kobietom miękły nogi. Tymczasem przedsiębiorstwa mają swoich czarodziejów. Ich szefowie wierzą w magiczne formułki o zwiększaniu obrotów o 20 proc. w rok i utrzymaniu przychodów za połowę dotychczasowych kosztów. Ale nie nabijajmy się – jak już pisałem, panika zagląda im w oczy.

Czy ten strach jest irracjonalny? Nie do końca. Tesla wciąż nie znalazła sposobu na zarabianie pieniędzy. Mimo to, inwestorzy wyceniają ją wyżej od Forda, chociaż ten nawet w czasach swojego kryzysu notuje ponad 100 mln dol. kwartalnego zysku. Dinozaury robią więc wszystko, by przekonać ludzi dookoła, że są tak samo fajne jak startupy. Organizują hackhatony, pompują kasę w nowinki technologiczne. Ale to na nic, bo dając sobie narzucić cudzy sposób gry, niechybnie okażą się słabe i zacofane.

Czasy tech-coachów

Największy poklask mają postacie w rodzaju Gary’ego Vaynerchuka. Biegnij, ile sił w nogach, zwyciężą tylko najbardziej pracowici – słyszymy. Deklaracje w stylu: „40 mln dol. mi wystarczy”, przyjmowane są z niedowierzaniem i szyderstwami. Kultura Doliny Krzemowej to kultura oparta na chciwości i nienasyceniu.

Prym w chciwości wiodą inwestorzy. Pracownicy są dociskani, niespecjaliści zarabiają żenująco mało, a eksperci są ekstremalnie eksploatowani. Kapitał firm rośnie, ale zatrudnieni nic z tego nie mają. Kasa poprzez dywidendy i rosnące wyceny wędruje do funduszy. Te ostatnie obchodzi tylko, jak zarobić więcej, choć nie wiedzą, co robić z kasą. Nie wierzycie? Zobaczcie, co działo się przy okazji debiutu giełdowego Ubera.

Founderzy pokornie się do tego dopasowują. Większość z nich bez dopływu gotówki z zewnątrz nigdy nie zaistnieje. Wyciskają więc z podwładnych, ile się da. Robią im testy psychologiczne, by wiedzieć, jak nimi manipulować, wypychają na outsourcing. Część z nich znalazła sposób, jak w ogóle się od nich odciąć, przekonując, że tylko łączą klientów i dostawców usług. Jakieś problemy? Wyjaśnijcie je między sobą, my jesteśmy od ściągania pieniędzy z waszych kart kredytowych.

Kiedy Donald Trump doszedł do władzy, Dolina Krzemowa wpadła w popłoch. Inwestorzy nie połapali się, że sami wynieśli go do władzy. Sfrustrowani Amerykanie zagłosowali za przywódcą, który obiecał, że będzie tak jak było. Że idąc do pracy, zarobią na domek z ogródkiem na przedmieściu.

Ten system nie może trwać w nieskończoność

Jaka przyszłość nas czeka? Lyons z jednej strony ze smutkiem zauważył, że choć miliarderzy mają świadomość nadciągającej katastrofy, to ich reakcja jest zaskakująco powściągliwa. Praktycznie każdy z najbogatszych ludzi na świecie buduje lub zbudował już własny schron w jakimś egzotycznym zakątku świata. Ciekawe, prawda?

Może nasz „późny kapitalizm” da się jeszcze uratować? W „Korposzczurach’ znajdziemy wyczerpujący opis funduszu VC i firm, dla których hasło odpowiedzialność społeczna nie jest tylko zasłoną dymną i sposobem na tani i dobry PR. Historie przedsiębiorców, którzy zdecydowali się pójść pod prąd i zwalniać pracowników do domu po 32h pracy w tygodniu albo takich, którzy zakładają sprzątaczkom fundusze emerytalne, czyta się z wypiekami na twarzy.

REKLAMA

I choć Lyons przedstawia dowody na to, że w dłuższej perspektywie na rynku wygrywają firmy, które dbają o pracowników, to na koniec i tak zostawia nas z otwartym pytaniem, czy taki świat jest rzeczywiście możliwy?

Szczerze? Nie mam zielonego pojęcia. Zostaje wiara, że tak, jest możliwy. W innym wypadku kapitalizm pogrzebie to, co przez dekady było jego motorem napędowym - rozbudzone do granic absurdu nadzieje i aspiracje. Bo w świecie, w którym kapitał tak bardzo zdominował pracę, coraz trudniej jest je urzeczywistniać.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA