Brzemienna w skutkach decyzja w sprawie 500+. A teraz najlepsze: tu wcale nie chodzi o pieniądze na dzieci
Miało być tak, że w sobotę PiS ogłosi, że 500 plus to będzie teraz 700 plus, po czym ja napiszę, czy to dobrze, czy niedobrze i tak dalej. Okazało się, że 700 plus jednak nie będzie i tu zrobiło się naprawdę ciekawie. Możliwe bowiem, że zmienia się podejście rządu do inflacji.
500 plus wyższe nie będzie, bo chyba pierwszy raz w blisko siedmioletniej historii rządów Zjednoczonej Prawicy zdarzyło się tak, że najpierw przed ich wielkim zebraniem programowym wypuszczono do mediów przeciek budzący duże zainteresowanie o tym, co się stanie, a potem to się jednak nie stało. W ogóle nie zapowiedziano prawie nic nowego, nie licząc kwestii pomocy z węglem, dla tych, którzy będą tego potrzebować. Z punktu widzenia gospodarki całego państwa to raczej drobiazg.
Brak decyzji o 700 plus można interpretować na wiele różnych sposobów, nie wiemy też na pewno, dlaczego tej decyzji nie podjęto i czy w ogóle był taki pomysł. Chociaż biorąc pod uwagę to, że w przeszłości PiS bardzo często rozgrywał sprawy w taki sposób, że najpierw budował napięcie przeciekami do mediów, a dopiero potem ogłaszał wszystko oficjalnie, można zakładać, że pomysł jednak był. Popularna interpretacja jest taka, że zostawiono tę sprawę na później, aby ją odpalić bliżej wyborów w 2023 roku.
Możliwe jednak, a przynajmniej chciałbym w to wierzyć, że pojawił się też czynnik makroekonomiczny, wiążący dotychczasową politykę fiskalną rządu z rosnącą inflacją. Zresztą jedno z drugim się nie wyklucza – z ogłoszenia 700 plus można było zrezygnować z obydwu powodów jednocześnie. Jeśli w całej tej sytuacji faktycznie pojawiła się motywacja związana z inflacją, to oznacza to dużą zmianę na lepsze.
Rząd dosypuje nam kasę i podsyca inflację
Ekipa Mateusza Morawieckiego od dłuższego czasu twierdzi, że walczy z inflacją, neutralizując niektóre jej skutki, ale nie zauważa, że jednocześnie wzmacnia jej przyczyny. Ogólnie rzecz biorąc chodzi o dosypywanie ludziom (wszystkim, większości, albo wybranym grupom) co chwila jakichś dodatkowych kwot pieniędzy do ich portfeli. W normalnych czasach, gdy jest to robione w rozsądny i umiarkowany sposób nie szkodzi to gospodarce, a przy okazji (albo może przede wszystkim) daje to dodatkowe korzyści polityczne w postaci rosnącej popularności w sondażach.
Czasy jednak nie są zwyczajne. Tuż za naszą granicą mamy wojnę, która pojawiła się w dwa lata po pandemii, i która zdestabilizowała globalną gospodarkę, rozwalając większość łańcuchów dostaw, tym samym dając pierwszy, duży impuls pobudzający inflację. Rząd twierdząc dziś, że większość przyczyn wysokiej inflacji znajduje się poza naszymi granicami i niewiele możemy z tym zrobić, ma częściowo rację.
Rzeczywiście tak jest. Jednak skoro tak jest, to tym bardziej należy uważać z tą mniejszością czynników wywołujących wzrost cen w kraju, na którą jednak mamy wpływ. Najważniejszym z nich jest właśnie polityka fiskalna rządu polegająca na nieustannym wzmacnianiu popytu na rynku (czyli dosypywaniem nam pieniędzy).
Tak zwani zwykli ludzie nie muszą być ekspertami od ekonomii i globalnych przepływów towarowych. Jeśli widzą wzrost cen w sklepach, w naturalny sposób będą szukać przyczyn bliżej siebie, a nie na przykład w zamkniętych portach w Chinach. W tym kontekście kolejne pomysły polegające na dorzucaniu pieniądza na rynek (np. obniżki podatków, podnoszenie płacy minimalnej bardziej niż to z ustaw, czternastki, wakacje kredytowe) mogą stanowić w ich mniemaniu główne, najważniejsze źródło inflacji.
Rząd dysponujący raczej małą wiarygodnością w społeczeństwie nie przekona go, że jest inaczej. A to oznacza, że wszelkie jego decyzje polegające na kolejnym luzowaniu polityki fiskalnej mogą też podkręcać w ludziach oczekiwania inflacyjne. Jeśli w swojej większości wierzą oni w to, że inflacja mówiąc w skrócie, jest przez rząd, to siłą rzeczy kolejne działania tego rządu mogą ją zwiększać (albo zmniejszać, ale akurat takich działań do niedawna nie było).
Inflacja w Polsce. Czas zmierzyć się z problemem
Wzrost oczekiwań inflacyjnych to rzecz, która mocno utrudnia zbijanie wysokiej inflacji, ponieważ tkwi ona w naszych głowach. Wygląda to nieco inaczej po stronie gospodarstw domowych i nieco inaczej po stronie firm – producentów. W obydwu przypadkach jest to zjawisko bardzo groźne, które pojawia się, gdy dochodzimy do przekonania, że wzrost inflacji nie jest przejściowy.
Wcześniej, gdy wydaje nam się, że to tylko coś tymczasowego, wtedy niczego nie zmieniamy w naszym myśleniu i zachowaniu, po prostu czekamy aż podskok inflacji minie. Jeśli jednak dochodzimy do wniosku, że ceny będą dalej rosnąć i że teraz „tak już będzie” – zmieniamy swoje zachowania na rynku, niestety na takie, które jeszcze bardziej tę inflację podkręcają. Na przykład zaczynamy kupować na zapas, bo boimy się, że za chwilę będzie jeszcze drożej.
Bardziej aktywnie próbujemy zwiększyć nasze zarobki (zwłaszcza jeśli bezrobocie jest niskie, a u nas w tej chwili jest akurat rekordowo niskie), tworząc presję płacową w firmach, zaś firmy coraz śmielej i coraz częściej decydują się na podnoszenie cen tego, czym handlują. W normalnych czasach producenci korygują swoje cenniki może raz na rok albo na pół roku.
W sytuacji, w której przedsiębiorcy widzą, że generalnie wokół rosną ceny wszystkiego, to zaczynają wprowadzać nowe cenniki coraz częściej, czasami nawet raz na tydzień. Tym bardziej że przez inflację coraz bardziej ciśnie ich wzrost kosztów. Jednocześnie jest to też okazja do zwiększenia sobie marż – skoro klienci akceptują wyższe ceny (a to właśnie jest efektem wzrostu oczekiwań inflacyjnych), to grzechem byłoby nie wykorzystać tego biznesowo. W ten sposób pojawiają się sprzężenia zwrotne, zwane czasami spiralami, które mogą trwać tak długo, jak długo klientów stać na to, żeby płacić coraz więcej.
Czyli na początku inflacja faktycznie pojawia się ze względu na jakieś przyczyny zewnętrzne, niezależne od nas, jakieś kataklizmy i wstrząsy globalne, ale jeśli skutki tych pierwotnych przyczyn nie znikają szybko, wtedy zaczynają nam rosnąć oczekiwania inflacyjne i cały proces inflacyjny zaczyna nabierać nowej dynamiki. Wtedy to, od czego to się zaczęło, przestaje mieć znaczenie, a inflacja może rosnąć, dopóki konsumenci uważają, że ich na to stać.
W tym kontekście właśnie kluczowe jest to, czy ktoś im ciągle dokłada pieniędzy, czy nie. Nasz rząd dokłada, przez co ciągle powiększa oczekiwania inflacyjne (utwierdza ludzi w przekonaniu, że inflacja szybko nie minie), przez co inflacja rośnie coraz szybciej. Proces można by zahamować, gdyby ludzie zobaczyli, że władza faktycznie zaczyna zakręcać kurek z pieniędzmi i na serio zaczyna walczyć ze wzrostem cen.
Tyle że u nas w tej chwili nie da się tego zrobić w pełni, bo mamy wzrost wydatków państwa związany z obronnością i pomocą dla uchodźców. Tym bardziej jednak liczą się gesty i deklaracje związane z innymi wydatkami.
PiS powinien zakręcić kurek z pieniędzmi i to na dobre
Dlatego, jeśli PiS faktycznie cofnął się z tym 700 plus, to może to oznaczać, że widzi już to wszystko dość jasno – że trafiły do niego nawoływania już nie tylko ekonomistów, ale nawet obecnych i byłych członków Rady Polityki Pieniężnej (tych, którzy się tam dostali dzięki głosom PiS w Sejmie).
Na przykład Henryk Wnorowski z obecnej Rady Polityki Pieniężnej mówił ostatnio, że „rząd dosypuje pieniędzy do gospodarki, w różnej formule. A większa podaż pieniądza zawsze działa proinflacyjnie.” Z kolei Grażyna Ancyparowicz, która zasiadała w RPP do lutego, powiedziała w ostatnich dniach w TVP, że „z jednej strony, przez politykę monetarną zacieśniamy kreację pieniądza, ale z drugiej strony, tego pieniądza, niestety, ciągle mamy za dużo” i że „polityka fiskalna i monetarna musi być bardziej dolegliwa”.
Ta polityka monetarna faktycznie jest dolegliwa – stopy procentowe rosną bardzo szybko, właśnie po to, aby ograniczyć popyt na rynku. Także po to, aby dać wyraźny sygnał, że RPP jest zdeterminowana i walczy o zahamowanie inflacji. Rząd do tej pory swoją „walką ze skutkami inflacji” robił coś odwrotnego, przez co wszystko psuł. Aby równoważyć ten efekt, Rada musi podnosić stopy nawet bardziej, przez co z kolei rośnie ryzyko, że tymi podwyżkami zarżnie wzrost gospodarczy i w przyszłym roku będziemy mieć recesję.
Rząd ma więc w tym momencie dwie drogi naprzód. Pierwsza to dalej dosypywać kasy zakładając, że w ten sposób „kupi” poparcie w wyborach, jednocześnie dalej nakręcając inflację i zwiększając ryzyko recesji w przyszłym roku (czyli zwiększając prawdopodobieństwo tego, że pomimo dosypywania kasy ludzie i tak będą wściekli). Druga to posłuchać RPP, przestać w końcu dosypywać, dzięki czemu być może uda się uniknąć recesji, a inflacja za kilka miesięcy zacznie spadać.
Wtedy w kampanii wyborczej w 2023 r. będzie można chwalić się tym, że inflacja spada „dzięki polityce rządu”, pomijając oczywiście to, że wcześniej tak bardzo urosła także „dzięki polityce rządu”. Być może przyniesie to nawet więcej punktów w sondażach i w wyborach niż zamiana 500 plus na 700 plus. Jeśli rząd faktycznie to zauważył, wszyscy na tym powinniśmy skorzystać.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.