REKLAMA

Bogaci politycy lansują się, zajadając się stekami i schabowymi. „Patrzcie, biedoki, to za waszą kasę”

Opowieść o nowej hierarchii wartości: „Bóg, honor, mięso” to coś, w co chcecie wierzyć, ale nie możecie wdrożyć w życie. Bo życiem kieruje portfel. A z waszego portfela w ostatnim roku wyciekło ok 150 mld zł podatku inflacyjnego. To aż jedna trzecia wszystkich wpływów podatkowych do państwowego budżetu. Na mięso po prostu coraz mniej was stać. Może właśnie dlatego rządzi ono społeczną wyobraźnią. A bogaci posłowie z wielkiego miasta, wmawiający wam, że macie prawo do steka, robią was w balona – przeciętnego Polaka nie stać na setka za 150 zł. Na schabowego też zresztą nie.

Bogaci politycy lansują się, zajadając się stekami i schabowymi. Patrzcie, biedoki, to za waszą kasę
REKLAMA

Owe 150 mld zł, które wyciekły z naszych kieszeni jedynie z 2022 r. to szacunki dwóch ekonomistów z SGH: Stanisława Kluzy, byłego szefa KNF i Andrzeja Sławińskiego, byłego członka RPP. Dużo, bo jak przypominają w „Rzeczpospolitej”, całość wpływów podatkowych w zeszłym roku to 454 mld. zł.

REKLAMA

A jednocześnie w czasie, kiedy ta góra pieniędzy wcieka nam z portfela, mięso robi się coraz droższe i coraz mniej dostępne. Spójrzcie na najpopularniejszy rodzaj, czyli kurczaka. Z danych dlahandlu.pl wynika, że w lutym 2022 r. za kilogram całego kurczaka płaciliśmy średnio 7,97 zł, dziś 12,86 zł - aż o 60 proc. więcej. Za schab bez kości w lutym 2022 r. płaciliśmy średnio 16,34 zł, dziś 21,07 zł - o 30 proc. więcej. 

Kogo na to stać?

O coraz droższym mięsie najbardziej marzą najbiedniejsi

Im ktoś bardziej zamożny, tym mniej podwyżki odczuwa, tylko że ci, którzy bardziej mogą sobie pozwolić na jedzenie mięsa, akurat właśnie od niego odchodzą. A ci, którzy jedzą go najwięcej, to osoby z podstawowym wykształceniem, renciści i mieszkańcy wsi - czyli statystycznie ci najsłabsi ekonomicznie. I to ich właśnie najbardziej dotyka podatek inflacyjny, który jest przecież degresywny. Bije tym mocniej, im ktoś biedniejszy.

Myślicie, że nasłuchałam się za dużo prof. Filipiaka, który w ubiegłym roku w moim podcaście twierdził, że to biedota „żre” najwięcej mięsa, bogaci ludzie go nie jedzą? Prof. Filipiak ujął to mało zgrabnie i jeszcze zalał sosem pogardy, ale w gruncie rzeczy miał rację.

To z danych GUS bowiem wynika, że najwięcej mięsa jedzą Polacy z podstawowym wykształceniem 6,14 kg mięsa na osobę miesięcznie, podczas gdy osoby po studiach już tylko 4,02 kg. W czołówce są też renciści - spożycie mięsa na osobę w gospodarstwach domowych rencistów wynosi aż 6,69 kg, u emerytów zresztą niewiele mniej – 6,62 kg miesięcznie.

Ogromne różnice widoczne są zresztą również uwzględniając miejsce zamieszkania. Średnie miesięczne spożycie mięsa na wsi to 5,36 kg, wobec 3,74 kg w mieście.

Żeby mieć punkt odniesienia: średnia dla całej Polski za 2021 r. według GUS to 4,97 kg miesięcznie. Ta średnia zresztą w ostatniej dekadzie ostro spada, bo jeszcze w 2010 r. było to 5,57 kg mięsa na osobę miesięcznie. Polacy więc sami, jeszcze zanim wybuchła inflacja i zaczęła zabierać im pieniądze na szynkę i steki, coraz częściej rezygnowali z mięsa.

Rzecz w tym, że z powodów ideologicznych, zdrowotnych, ekologicznych czy humanitarnych rezygnują ci, którzy są elektoratem opozycji, czyli lepiej wykształceni mieszkańcy miast. Elektorat rządu z mięsa nie chce wcale rezygnować. Ale będzie musiał, bo będzie ono coraz droższe. Niby inflacja ma w tym roku trochę wyhamować, na koniec roku spaść nawet do wartości jednocyfrowych, ale podwyżki cen mięsa mogą sięgnąć 20-30 proc. w skali roku i to właśnie mięso, zresztą zaraz obok nabiału, ma być w tym roku najbardziej drożejącym produktem w polskich koszykach zakupowych.

Po co więc cała ta wojna o mięso, którą wypowiedziała prawica?

Tu już nie ma, o co walczyć, trzeba się z tym pogodzić, nie tyle z powodów klimatycznych, ale zwyczajnie z powodów ekonomicznych. 

Ano właśnie, w tym rzecz! Za inflację Polacy obwiniają rząd. Skoro inflacja zabiera im mięso, wina za brak schabowego na talerzu też spadłaby na rząd, więc politycy wyprzedzają ten ruch i snują opowieści, że za prawo do mięsa dla każdego dadzą się pokroić i będą walczyć do upadłego.

Ale to bajka, bo żeby walczyć o mięso na waszych talerzach, trzeba by walczyć z cenami, a nie z opozycją, lewakami, cyklistami czy z Unią Europejską. Okej, Wiktor Orban pokazał, że można, bo sam przed wyborami zamroził ceny udźca wieprzowego i kurczaka, a nawet je urzędowo obniżył. Tylko efekt był taki, że konsumenci zamiast mieć dostatek produktów o obniżonych cenach, mieli trudności, żeby je kupić, bo po prostu zaczęło ich brakować. A więc ten sposób nie zadziała.

Działa za to bajka, którą opowiadają teraz prawicowcy. I to całkiem zrozumiałe. Najsłabiej zarabiający czują, że mięso im ucieka, a ponieważ ciągle są do niego przywiązani, chcą wierzyć w każdą obietnicę, że tego mięsa nie zabraknie. I każdy psycholog z łatwością wyjaśni brak logiki: mięso ucieka przez ceny, nie przez decyzje polityków i to tych, co są w opozycji, więc nie mają wpływu na rządzenie. Każdy człowiek woli myśleć, że jak coś idzie nie po jego myśli, to jest czyjaś wina (choćby Rafała Trzaskowskiego), a nie moja (za mało zarabiam).

REKLAMA

I tak oto mięso stało się narzędziem politycznym do sterowania zbiorową wyobraźnią. Nie zdziwiłabym się, gdyby dzięki niemu PiS wygrał najbliższe wybory.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA