Złożenie jasnej deklaracji o tym, że jesteśmy w momencie, w którym kończy się nasza przygoda z bardzo wysoką inflacją, jest niesamowicie ryzykowne. Wszak miała się ona kończyć już kilka razy. A wcześniej było dużo zapewnień, że nigdy się nie zacznie. Wynika z tego, że prognozowanie czegokolwiek dotyczącego inflacji w czasach wojny i pandemii jest tak naprawdę loterią. Ale nikt nie może nam zabronić mówić i pisać o naszych odczuciach i wrażeniach. One też mogą być błędne, ale nie ma sensu ich tłumić i udawać, że ich nie ma.
Inflacja powinna się teraz zmniejszać, a nie zwiększać. Naprawdę tak uważam i z tego, co widzę, to nie tylko moje wrażenie, bo podobne ma przynajmniej część ekonomistów w Polsce. Oczywiście to nie znaczy, że za kilka miesięcy będziemy mieć przepisowe 2,5 proc. i problem zniknie. Inflacja dziś wynosi około 18 proc., a 2,5 proc. ostatni raz mieliśmy w lutym 2021 r., czyli dokładnie rok po wybuchu pandemii. Podróż z poziomu inflacji normalnej do miejsca, w którym jesteśmy obecnie, trwała 20 miesięcy.
A jeśli szczyt inflacji ma wypaść tam, gdzie przewiduje większość ekonomistów, czyli w marcu 2023 r., to będzie to 25 miesięcy. Nie ma żadnego powodu, aby liczyć na to, że ruch w drugą stronę będzie wyraźnie krótszy. Przed nami zapewne jakieś dwa lata stopniowego schodzenia. I to pod warunkiem, że wszystko dobrze się ułoży.
Spadek inflacji nie będzie oznaczać spadku cen. Nikt nie oczekuje w najbliższym czasie deflacji. Chodzi tylko o to, że wzrost cen będzie coraz wolniejszy, aż w końcu stanie się na tyle nieznaczny, że przestaniemy go zauważać i się nim przejmować. Dziś chodzi mi więc tylko o ten tak zwany punkt przegięcia, po którym nastąpi coś, co ekonomiści nazywają „dezinflacją”, tak jakby nie mogli tego nazwać po prostu „spadkiem inflacji”. To i tak będzie coś dużego, warto więc tego nie przegapić.
Co przemawia za tym, że przed nami koniec inflacji
Teraz argumenty i ograniczam się tu do danych tylko z ostatniego tygodnia.
- Na świecie mamy coraz wyraźniejsze spadki wskaźników PPI (ang. Producer Price Index), czyli tak zwanej inflacji producenckiej, w której chodzi nie o ceny w sklepach, ale o ceny produktów, po których sprzedają je wytwórcy – najczęściej hurtownikom i pośrednikom. Zwykle ruch cen mierzony indeksami PPI wyprzedza o parę miesięcy to, co potem dzieje się z cenami w sklepach, czyli z inflacją konsumencką, która jest dla nas kluczowa
- PPI w ostatnim miesiącu spadł w USA z 8,3 proc. do 8 proc., przy czym pierwszy raz od 2020 r. spadek dotyczy także sektora usług. W Niemczech wskaźnik cen producentów spadł w październiku o 4,2 proc. w stosunku do września. Dla nich to pierwszy spadek cen od maja 2020 r. Główna przyczyna to wyraźne spadki cen energii elektrycznej i gazu. Tanieją także inne produkty, co wynika z mniejszego popytu na rynku i zwiększenia podaży (szybszej wyprzedaży zapasów przez firmy i uporania się przez nie z problemami logistycznymi, które ograniczały tę podaż w ciągu ostatnich dwóch lat)
- W ujęciu rok do roku PPI rośnie w Niemczech aż o 34,5 proc. co wygląda wciąż zawrotnie, ale to i tak wyraźnie mniejszy wzrost niż ten sprzed miesiąca, kiedy sięgnął 45,8 proc.
- W Chinach PPI spadł nawet poniżej zera, co oznacza, że tam ceny w fabrykach są już po prostu niższe niż rok temu. Spadek wynosi -1,3 proc. To pierwszy taki przypadek od grudnia 2020 r. Jeszcze rok temu w październiku wskaźnik PPI rósł tam o 13,5 proc., będąc na poziomie najwyższym od 26 lat. Jednak przy zmniejszonym popycie na rynku firmy nie miały jak dalej podnosić cen i w efekcie w ciągu roku wysoka inflacja zamieniła się w deflację
- W Chinach mamy też kolejną falę zachorowań na COVID-19, co każe odłożyć na półkę prognozy odejścia tego kraju od drastycznej polityki zero-Covid, tak więc chińska gospodarka dalej będzie w kryzysie, co powinno pomagać spadkom cen na rynkach surowcowych, a to powinno pomagać zbijać nam inflację coraz niżej
- Fed w USA sygnalizuje, że będzie podnosić stopy wolniej, a rynek oczekuje, że fala podwyżek zakończy się tam w okolicach maja przyszłego roku. Jeśli tak, to rynek będzie dyskontować tę zmianę z wyprzedzeniem, a to dyskontowanie będzie polegać między innymi na tym, że będzie słabnąc dolar, a więc złoty będzie miał szansę się umacniać. Mocniejszy złoty to tańsze produkty z importu, między innymi surowce energetyczne, ale nie tylko. To też powinno pomagać w obniżaniu inflacji. Tak właściwie te zmiany na rynku walutowym widać już dziś. Dolary są po 4,50 zł, chociaż nie tak dawno były po 5 zł
Inflacja PPI spada też w Polsce
- Złoty może się umacniać też dzięki wyraźnej zmianie w polityce rządu, który nie chce dalej mnożyć wydatków, i zapewnia teraz, że będzie zaciskać pasa, a do tego chyba zaczęło mu bardziej zależeć na zdobyciu funduszy unijnych. Wprawdzie konieczne do tego zmiany w polskim prawie są nadal blokowane w Sejmie, ale kto wie, może to też się zmieni. W każdym razie rynek może próbować pod to grać, umacniając złotego
- No i w końcu ostatnia, piorunująca wręcz seria danych z polskiej gospodarki. Sprzedaż detaliczna prawie stanęła w miejscu – w październiku rosła realnie już tylko o 0,7 proc. bo ludzie przy wysokiej inflacji coraz bardziej uważają z wydatkami. Poza tym realnie zarabiają coraz mniej. Średnie płace w sektorze przedsiębiorstw w październiku urosły nominalnie o 13 proc. co przy inflacji w okolicach 18 proc. oznacza bardzo poważny ich spadek w ujęciu realnym
- Do tego jedenaście podwyżek stóp procentowych bardzo ograniczyło nasz popyt na kredyty, a nastroje konsumentów są wciąż rekordowo złe. To wszystko oznacza, że wydajemy mniej, przez co sprzedawcom coraz trudniej podnosić ceny. Tak naprawdę w takiej sytuacji powinni oni zacząć nas kusić obniżkami i rabatami. Tyle, że to trudne do zrobienia kiedy producenci są przygnieceni rosnącymi kosztami. W sytuacji, w której coraz trudniej im przerzucać te koszty na klientów tną swoje wydatki, głównie inwestycyjne. Czyli popyt w gospodarce cofa się zarówno w przypadku konsumentów, jak i przedsiębiorstw. To oznacza, że wszystko kręci się coraz wolniej. Produkcja przemysłowa w październiku urosła tylko o 6,8 proc. rok do roku. To najsłabszy wynik od lutego 2021 r. Zdaniem wielu ekonomistów dane o produkcji i sprzedaży detalicznej będą teraz z miesiąca na miesiąc coraz gorsze, a w 2023 zobaczymy w nich spadki rok do roku. Bardzo trudno sobie wyobrazić, żeby w takiej sytuacji ceny w sklepach dalej rosły w takim tempie jak ostatnio
- Zresztą wspomniane wcześniej PPI, które zaczęło spadać za granicą leci w dół także u nas i to już od paru miesięcy. Szczyt inflacji producenckiej mieliśmy w lipcu, powyżej 25 proc. W październiku jest ona nadal bardzo wysoko, bo na poziomie 22,9 proc. ale spadek jest coraz lepiej widoczny
Tylko te „odkotwiczone” oczekiwania inflacyjne
Mimo wszystko część ekonomistów nadal sceptycznie ocenia szanse na spadek inflacji.
Ich główny argument dotyczy naszych oczekiwań, które ewidentnie urwały się z uwięzi i poszybowały w górę, czyli jak to się mówi w ekonomicznym slangu: „odkotwiczyły się”. Większość z nas spodziewa się, że ceny praktycznie wszystkiego będą dalej rosnąć i w sumie nie wiadomo, kiedy przestaną. Takie nastawienie bardzo sprzyja faktycznemu wzrostowi inflacji, działa trochę jak samospełniająca się przepowiednia. Jeśli wszyscy spodziewają się wzrostu cen, to automatycznie łatwiej im potem ten wzrost cen zaakceptować. A skoro tak, to przedsiębiorcom łatwiej podnosić ceny, bo ryzyko utraty klientów jest mniejsze. A skoro tak, to próbują oni podnosić ceny coraz częściej i tak spirala inflacyjna się nakręca. Dlaczego więc miałaby teraz przestać się nakręcać?
Według ekonomistów z Pekao SA dlatego, że zaczyna nam brakować pieniędzy. Ludzie z wysokimi oczekiwaniami inflacyjnymi, ale bez pieniędzy na zakupy i tak tych zakupów nie zrobią. Tutaj więc spirala płacowo-cenowa się kończy
Dlatego wydaje się, że koniec wzrostów inflacji jest tym razem naprawdę bardzo blisko. Niestety nie będzie to oznaczać końca kłopotów. Inflacja będzie spadać, bo gospodarka wpadnie w inne kłopoty, czyli w poważne spowolnienie, może nawet w recesję. W końcu zapewne zacznie się też psuć sytuacja na rynku pracy, bezrobocie zacznie rosnąć i bardziej niż o wzrosty cen zaczniemy się obawiać o nasze miejsca pracy. Ale to dopiero przed nami.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.