Jesteśmy 30 lat po transformacji ustrojowej. Wszystko się zmieni – trzeba tylko czasu. Słyszę tę mantrę regularnie rok w rok. I rzeczywiście, mentalność polskich urzędników jakby ewoluowała. Stali się nieco przyjemniejsi w kontakcie, czasami nawet się uśmiechną albo coś doradzą. Nie zmienia się tylko jedno – przedsiębiorca to dla nich wciąż peerelowski kułak i wróg publiczny numer jeden.
Ludzie, którzy ośmielą się założyć działalność gospodarczą wciąż traktowani są u nas z dużą dozą podejrzliwości. Poczynając od internetowych śmieszków, którzy gotowi są postawić znak równości między posiadaniem firmy a zarabianiem milionów na wyzysku pracowników, a kończąc na ministerialnych salonach.
Przedsiębiorca dla nich wszystkich jest pierwszym frajerem do strzyżenia, gdy zaczyna brakować pieniędzy w budżecie.
Czytam sobie o postępowaniu fiskusa wobec franczyzobiorców, którzy posługiwali się 5 proc. stawką VAT na dania na wynos i krew mnie zalewa. Bo to nie pierwszy, nie drugi i nawet nie setny raz, gdy przedsiębiorca jest karany za bałagan w przepisach. Skarbówka najpierw wydała przecież korzystne interpretacje, a potem minister finansów stwierdził:
„A jednak nie. Musicie zapłacić 8 proc. VAT”.
I nie chodzi nawet o to, że zamierza ścigać restauratorów za niezapłacony podatek wstecz. To akurat jest rażącym naruszeniem może nie przepisów, ale starej dobrej rzymskiej zasady, która legła u podstaw tworzenia europejskiego prawa, że nie powinno ono działać wstecz.
Chodzi mi bardziej o to, że po raz kolejny karana jest inicjatywa i skłonność do podjęcia ryzyka. Jasne, można powiedzieć, że otwarcie franczyzy to w wielu wypadkach samograj. Ale do tego trzeba mieć jaja – zaryzykować własnym majątkiem ze świadomością, że w przypadku porażki nikt nie da nam 3-miesięcznego okresu wypowiedzenia i nie wypłaci premii na odchodne. Wkładamy więc własne pieniądze, pracujemy w pocie czoła i bum…wszystko wykrzacza się przez to, że ministerstwo zmieniło po drodze zdanie. I choć mamy glejt od urzędu, to i tak grożą nam gigantyczne kary. Plus odsetki, bo przecież o tej wolcie mogliśmy pomyśleć wcześniej. To nawet nie byłoby takie głupie.
Przedsiębiorcy w Polsce już od dawna powinni mieć fundusze, z których pokrywaliby dziwne decyzje „tych z góry”.
Przypomnijmy np. historie sprzed kilku lat dotyczącą baru mlecznego „Poranek”. Jego właściciele co pół roku byli kontrolowani przez izbę skarbową, która patrzyła jak lokal ewidencjonuje surowce, by stwierdzić czy ma prawo do pobierania miejskich dotacji. I przez lata twierdzili, że ma.
Aż nagle im się odwidziało i stwierdzili, że „Poranek” latami źle wypełniał wnioski o dofinansowanie. Całe szczęście, że akurat w tym wypadku sytuację uratował Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie. Nie jestem tylko pewny, jak było w przypadku innych barów mlecznych, bo gdański lokal, był tylko jednym z setek, które napotkały na ten problem.
Albo kolejny głośny przykład – wymiana żarówki przez panią naczelniczkę w warsztacie samochodowym. Kobieta specjalnie podjeżdża po godzinie zamknięcia, błaga o pomoc, a gdy fachowiec bierze od niej dychę za fatygę i nie wystawia paragonu krzyczy: „mam cię”. Mam dziwne przekonanie, że gdyby ta historia nie poniosła się po całym kraju, ów warsztat wyskakiwałby dzisiaj z oszczędności. Taka nagroda za pomoc.
Że to tylko jednostkowy przykład? Być może. Ale skądś w głowie pani naczelnik taki pomysł się uroił. I na pewno nie wziął się on z kultury traktowania w Polsce przedsiębiorców jak partnerów. Bo takowej wciąż się nie dorobiliśmy.
No, a teraz ważą się jeszcze losy testu przedsiębiorcy. Żyjesz z pracy dla jednego kontrahenta? Oszukujesz państwo – dowodzi resort pracy. Proponuje więc – machnijmy ręką na zakładanie firm i poszukajmy zatrudnienia w korporacjach.