Przy standardowym kredycie na 300 tys. zł dzięki ugodzie proponowanej przez KNF zadłużenie frankowicza może spaść z 407 238 zł do 156 759 zł, a rata z 2023 zł do 822 zł. Dużo! Ale w sądzie może wygrać jeszcze więcej – redukcję długu do 27 267 zł. Jest tylko jeden problem.
Propozycja zawierania ugód między bankami a frankowiczami złożona przez Komisję Nadzoru Finansowego z ubiegłego tygodnia narobiła sporo hałasu. Wygląda na to, że popiera ją zarówno NBP, jak i Ministerstwo Finansów, a kilku prezesów banków zapowiedziało, że decyzję w tej sprawie podejmą walne zgromadzenia akcjonariuszy. Wygląda na to, że rosnąca liczba wygranych przez frankowiczów spraw w sądach rzeczywiście w końcu przybliża nas do zamknięcia tego sporu raz na zawsze.
Pytanie, ile w praktyce mógłby zyskać kredytobiorca na rozwiązaniu proponowanym przez KNF? I czy nadal nie opłaca mu się bardziej iść do sądu?
Redukcja długu o 250 tys. zł i rata mniejsza o 1200 zł
Przypomnijmy, że KNF zaproponował, by kredyty udzielane we frankach szwajcarskich przeliczyć w taki sposób, jakby od początku były kredytami zlotowymi. Expander przeprowadził symulację, ile na takim przeliczeniu zyskałby kredytobiorca.
Największe korzyści miałby ten, kto zaciągał kredyt przy historycznie najniższym kurcie franka szwajcarskiego, dlatego Expander w jednym scenariuszu przyjął, że umowa kredytowa została zawarta w sierpniu 2008 r., kiedy za franka trzeba było płacić zaledwie 1,96 zł. Przyjmijmy parametry dla najbardziej standardowego kredytu, a więc na 300 tys. zł na 30 lat. Marże dla kredytów frankowych wynosiły wówczas średnio 1,3 proc., a spready w dniu wypłaty środków wynosił 3 proc.
Gdyby ktoś, kto zaciągnął taki właśnie kredyt, skorzystał z ugody zaproponowanej przez KNF, zmniejszyłby obecne zadłużenie z 407 238 zł do 156 759 zł. Dodatkowo jego obecna rata spadłaby z 2023 zł do 822 zł. To scenariusz najbardziej korzystny.
Ale nie wszyscy zaciągali kredyty, kiedy frank był na historycznie niskim poziomie. Część kredytobiorców zadłużała się, kiedy szwajcarska waluta była nieco silniejsza - oni zyskaliby mniej na ugodzie, ale ciągle niemało.
Expander przeliczył drugi wariant kredytu - zaciągniętego w marcu 2007 roku, kiedy za franka płacono 2,42 zł, a przeciętna marża dla kredytu frankowego wynosiła 1,4 proc. Gdyby ten kredyt przeliczyć w taki sposób, jakby od początku był kredytem w złotych, zadłużenie klienta pozostałe do spłaty obniżyłoby się z 313 022 zł do 193 163 zł, a nowa rata spadłaby z 1 698 zł do 1 140 zł.
W sądzie korzystniej, ale… masz wolną gotówkę?
W sądzie do ugrania jest więcej - o ile ma się czas i nerwy, by zatrudnić prawnika i czekać kilka lat na wyrok sądu. O ile więcej można skorzystać?
Frankowicz w sądzie ma duże szanse wywalczyć uznanie, że jego umowa od początku była nieważna. W takim wypadku bank oddaje kredytobiorcy sumę rat, jaką dotychczas zapłacił, natomiast kredytobiorca bankowi kwotę, jaką pożyczył - co ważne - bez żadnych odsetek, bo nie można zamienić stopy LIBOR używanej przy kredytach frankowych na WIBOR, który jest kosztem pieniądza stosowanym w kredytach złotowych.
Efekt jest taki, że w przypadku analizowanego powyżej kredytu zaciągniętego w sierpniu 2008 r., klient po wygranej w sądzie musi oddać bankowi 300 tys. zł, które pożyczył, a bank odda mu 272 733 zł jako sumę zapłaconych rat. Wynika z tego, że pozostała do spłaty część to 27 267 zł - znacznie mniej niż z przypadku podpisania ugody (wtedy do spłaty pozostaje 156 759 zł), do ugrania jest więc znacznie więcej.
W przypadku kredytu z marca 2007 r. wygrana w sądzie pozwala teoretycznie zredukować pozostałe zadłużenie do 48 012 zł (wobec redukcji do 193 163 zł w przypadku podpisania ugody).
Tylko jest jedno „ale”. Po uznaniu przez sąd umowy za nieważną, strony muszą się rozliczyć od razu, a więc kredytobiorca pozostałą do spłaty część musi oddać bankowi w gotówce, co oznacza, że musi mieć kilkadziesiąt tysięcy złotych oszczędności. W przypadku ugody, choć pozostała do spłaty część jest większa, zostaje rozłożona na kolejne raty, bo umowa kredytowa nadal obowiązuje.
No i jeszcze trzeba opłacić kancelarię prawną, która sprawę przed sądem poprowadzi. To kilka-kilkadziesiąt tysięcy złotych opłaty stałej, do której zwykle doliczana jest tzw. success fee, a więc dodatkowe honorarium liczone od wygranej, które może wahać się od 5 nawet do 20 proc. tego, co wywalczymy. Tylko, że to, co udaje się wywalczyć, to najczęściej nie zwrot pieniędzy ro ręki - to wirtualne pieniądze, których po prostu nie będziemy musieli bankowi oddawać. Ale dla kancelarii opłata od tych wirtualnych pieniędzy musi być realna.
Do sądu zatem mogą pójść tylko ci, którzy mają sporo wolnej gotówki. Szczególnie, że wciąż otwartą kwestią pozostaje, czy banki nie będą walczyć w sądach o wynagrodzenie za czas korzystania z kapitału. A gra możny toczyć się „na ostro”.