Ogłoszenie pomysłu na wprowadzenie „testu przedsiębiorcy” wywołało u samozatrudnionych gigantyczne emocje. Być może był to jednak tylko balon próbny, bo rząd szybko się z tego wycofał. A przynajmniej tak oficjalnie deklaruje, bo za kulisami mówi się zupełnie co innego.
Każdy, kto obserwuje polską politykę dłużej niż kilka miesięcy zna ten schemat aż za dobrze. Z „kręgów rządowych” wychodzi kontrowersyjna propozycja, przez kilka albo kilkanaście dni zainteresowani nie zostawiają na niej suchej nitki, a na koniec pojawia się pan lub pani minister i ogłasza, że tak sobie tylko głośno myśleli.
Podobny los może spotkać tzw. test przedsiębiorcy. Politycy mieli zamiar ukrócić samozatrudnienie, które w wielu wypadkach służy uniknięciu III progu podatkowego. Zamiast 18, a następnie 32 proc. na etacie, pracownicy płacą w ten sposób 19 proc. – za to przez okrągły rok. Co więcej mogą sobie odliczać VAT i wrzucać w koszty potrzebny sprzęt, co w przypadku np. programistów, może być całkiem kuszącą opcją.
Rząd chciał więc zweryfikować takich przedsiębiorców w oparciu o to, w jakim stopniu uzależnieni są od jednego kontrahenta (mowa była o 75 proc. dochodu).
Idea tylko początkowo wydaje się mieć ręce i nogi. Bo wyobraźmy sobie, że testowi zostałby poddany podwykonawca na budowie. Okazuje się, że gros jego zysków pochodzi od firmy realizującej przetarg i ciach… „mamy złodzieja”.
Próbny test został zresztą przeprowadzony przez Ministerstwo Finansów. Na dzień dobry na celowniku znalazłoby się ok. 80 tys. osób. W Wieloletnim Planie Finansowym zapisano, że wprowadzenie testu przedsiębiorcy powinno zwiększyć wpływy do budżetu o 1,2 mld zł.
Oficjalnie minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz ogłosiła w Radiu Wrocław, że rząd zrezygnował ostatecznie z wprowadzenia testu. Teraz mają się ponoć odbyć konsultacje ze związkami zawodowymi i pracodawcami, jak można byłoby uszczelnić system podatkowy korzystając z istniejących przepisów (notabene jeden już jest – to walka z luką CIT).
Jednocześnie za plecami Emilewicz szepcze się co innego. Anonimowy „rozmówca z rządu” powiedział Dziennikowi Gazecie Prawnej, że chodzi głównie o wycofanie się z nazwy. A sama idea miałaby zostać poddana tylko lekkim modyfikacjom i trafić do Sejmu. Nową treść przepisów mamy poznać w ciągu najbliższych dni. Co jakoś dziwnie zbiega się z długim majówkowym weekendem, w trakcie którego mało komu będzie się zapewne chciało zawracać głowę polskim prawodawstwem.