Były wiceminister rodziny tylko chciał zachęcić do PPK. Wyszedł mu czarny PR wobec ZUS-u
Próba lansowania Pracowniczych Planów Kapitałowych przez rząd idzie bardzo topornie. Najpierw niezbyt fortunnie zachęcał do nich premier Mateusz Morawiecki. Teraz na całej linii poległ były wiceminister rodziny i pracy Bartosz Marczuk, podważając właściwie sens oszczędzania na emeryturę z pomocą ZUS-u
Miało być mocno, dobitnie i z przytupem. Bartosz Marczuk, który teraz odpowiada w PFR za wdrażanie programu Pracowniczych Planów Kapitałowych, chciał pokazać, że dodatkowe oszczędzanie poprzez PPK to w zasadzie konieczność. Niechcący zrobił niedźwiedzią przysługę ZUS-owi.
Pasy zapięte? Kto ma słabe nerwy, niech nie czyta
– napisał Bartosz Marczuk na Twitterze.
Zaczęło się więc jak u Hitchcocka, a potem napięcie faktycznie zaczęło rosnąć: Teraz dostajemy 53,8 proc. ostatniej pensji (ok. 2,2 tys. zł). W 2045 będzie 32 proc., w 2060 24,9 proc., a w 2080 - 23,1 proc. To będzie około 1 tys. zł na miesiąc na dzisiejsze pieniądze - napisał Marczuk.
Chwilę później Marczuk dodał, że PPK to idealny produkt, by dodatkowo się zabezpieczyć. I tutaj z pewnością miał trochę racji. W przypadku osób, które niedawno weszły na rynek pracy, wypłata funduszy z PPK może sięgnąć wysokością emeryturom z ZUS. Przeciętnie emeryt może natomiast liczyć na dodatkowe 400-500 zł plus kilkadziesiąt tysięcy złotych jednorazowej wypłaty.
Dobijanie ZUS-u
W opinii komentujących Marczuk nie tyle jednak zachęcił do uczestnictwa, ile po raz kolejny przypomniał o coraz większych problemach z wypłacalnością, jakie ma Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Sam Zakład przyznaje, że w najbliższych latach będzie potrzebować z budżetu dodatkowo od 41 mld do nawet 77 mld zł rocznie. Zamiast promować PPK, Marczuk dał więc przeciwnikom państwowych emerytur łom do ręki.
Ale to nie wszystko. Idąc od nitki do kłębka, dochodzimy do powodów tego stanu rzeczy. Jednym z nich jest skrócenie wieku emerytalnego, który jest dzisiaj jednym z najkrótszych w całej Europie. Decyzja została podjęta… przez obecny rząd.
Na przestrzeni tygodnia po raz drugi członek rządu w niezbyt szczęśliwy sposób zachęca nas do wpłacania pieniędzy do PPK. Wcześniej na promowaniu PPK potknął się premier Mateusz Morawiecki. Jego słowa o zagwarantowaniu prywatności środków z PPK w konstytucji wzbudziły dużo sceptycyzmu. Premier powoływał się przecież na ten sam dokument, o którego łamanie obecny obóz rządzący był wielokrotnie oskarżany.
Rząd szuka pieniędzy
Wzmożone zachęty do pozostania w PPK (jesteśmy tam zapisywani automatycznie) to efekt niskiej partycypacji Polaków w systemie. Przed uruchomieniem programu rząd zakładał, że znajdzie się w nim ok. 75 proc. przyszłych emerytów. Dzisiaj już wiemy, że ten odsetek jest właściwie nieosiągalny. Z raportu ekspertów Instytutu Emerytalnego wynika, że w największych firmach na PPK zdecydowało się 40 proc. pracowników.
Poza ograniczeniem rozmiarów katastrofy, jakie czeka budżet w przypadku pogłębienia się deficytu w ZUS, zachęty mają też bardziej doraźny charakter. 1,5 do 2,5 proc. wynagrodzenia brutto, jakie pracodawca może dołożyć do oszczędności pracownika, podlega opodatkowaniu.
W skali jednej osoby nie są to znaczące kwoty – mówimy o 100 może 200 zł miesięcznie. W skali kraju przełożyłoby to się jednak na znaczący zastrzyk gotówki, co w obliczu nierównej walki z kalkulatorem o zrównoważony budżet nie jest przecież bez znaczenia.