Astronomiczne podwyżki cen energii. Nie uwierzycie, co UE zrobiła z pieniędzmi, które Polacy zapłacili za prąd
Rząd kilku rzeczy zdaje się nie rozumieć. Głównie tego, że zyski z handlu emisjami CO2 powinni ułatwić transformację i zostać wydane na inwestycje w zieloną energię, właśnie po to, żeby móc szybciej przeprowadzić zieloną rewolucję. Po przejść na zieloną stronę mocy konsumenci przestaną tak cierpieć, bo energia ze źródeł odnawialnych będzie tańsza, albo raczej mniej droga niż z energia z węgla – pisze Agata Kołodziej dziwnych akcjach polskiego rządu.
W tym roku polski rząd, a właściwie budżet, na handlu prawami do emisji CO2 zarobi 25 mld zł. Tak, polski rząd, a nie Bruksela. Ale o tym minister Jacek Sasin nawet się nie zająknął, opowiadając, że jak to straszna Unia Europejska funduje drakońskie podwyżki cen energii elektrycznej, jakby to ona zgarniała do własnej kieszeni te miliardy.
Prawdą jest, że to przez Brukselę ten, kto chce emitować do atmosfery CO2, musi kupić sobie na aukcji prawo do tego, a ten koszt składa się na nasze rachunki za prąd. Prawdą jest również, że ceny praw do emisji CO2 ostatnio drastycznie rosną, przez co rosną nasze rachunki.
Jednak stwierdzenie, że „dwie trzecie ceny prądu to obciążenia unijne” to manipulacja. Bo „obciążenia unijne” każdy niezorientowany zrozumie tak, że Unia nam coś zabiera, że nałożyła na nas jakiś podatek i wysysa z nas krew. Tymczasem wymogi unijne sprawiają, że to do polskiej kasy trafiają dodatkowe miliardy złotych, które w dodatku ostatnio się niespodziewanie mnożą. I rząd z pewnością przyjemnie mruczy na widok tych cudownych rozmnożeń. Ale mruczy w zaciszu własnych gabinetów, żeby suweren nie usłyszał.
Wyborcy bowiem powinni wiedzieć, że to wina Unii, to ona wymyśliła jakiś tam system handlu emisjami (ETS), ona zaostrza polityki klimatyczną i to przez nią nasze rachunki za energię rosną. I właśnie suweren usłyszał to tym razem z ust wicepremiera, ministra aktywów państwowych Jacka Sasina w wywiadzie dla „Polska Times”.
Bo Polacy nic nie wiedzą o handlu emisjami ETS
Warto, by Polacy mieli świadomość, co rzutuje na ich rachunki za prąd. Na przykład dobrym pomysłem będzie, jeśli spółki energetyczne na rachunkach będą umieszczać strukturę kosztów - tak by każdy widział, za co płaci. Aż 59 proc. ceny energii stanowi koszt uprawnień do emisji CO2, kolejne 8 proc. - koszty obowiązków OZE i efektywności energetycznej, wynikające z polityki klimatycznej UE. Zatem aż dwie trzecie ceny prądu to obciążenia unijne. Marża i akcyza to zaledwie 2 proc.
– powiedział wicepremier Jacek Sasin.
I pięknie nastawia w ten sposób wyborców przeciw tej strasznej Unii. Szkoda tylko, że nie dodał, gdzie te 59 proc. ceny energii ląduje w budżecie polskiego państwa, bo zyski z handlu emisjami zgarniają kraje członkowskie, nie zabiera ich żadna Unia.
Ciekawe przy okazji, że pierwotna wersja budżetu Polski na 2021 r. zakładała, że z handlu emisjami zyski sięgną 10,4 mld zł. Ale z powodu gwałtownego wzrostu cen uprawnień ostatecznie budżet zyska ok. 25 mld zł. Minister finansów dostał ładny prezent.
Te 25 mld zł oczywiście ostatecznie płynie z naszych kieszeni. Tylko mało kto zadaje sobie pytanie, dokąd płynie, dlatego właśnie można całkiem swobodnie manipulować faktami i zohydzać Polakom UE.
Transformacja energetyczna nam ulży, a nie utrudni życie
Ale w tym wywiadzie manipulacji jest więcej.
To, że koszty zielonej transformacji obciążają obywateli, to ogromny błąd unijnych technokratów, którzy nie rozumieją, że transformacja bez akceptacji ze strony społecznej nigdy nie zostanie przeprowadzona. My jako rząd to rozumiemy. Niestety brukselskie elity zamykają na to oczy
– powiedział Jacek Sasin.
Rząd kilku rzeczy zdaje się nie rozumieć. Głównie tego, że zyski z handlu emisjami CO2 powinni ułatwić transformację i zostać wydane na inwestycje w zieloną energię, właśnie po to, żeby móc szybciej przeprowadzić zieloną rewolucję. Po przejść na zieloną stronę mocy konsumenci przestana tak cierpieć, bo energia ze źródeł odnawialnych będzie tańsza, albo raczej mniej droga niż z energia z węgla.
Fundacja Instrat policzyła niedawno, że jeśli Polska będzie nadal produkować energię z węgla, do 2030 r. nasze rachunki za prąd wzrosną o ponad 800 zł rocznie, czyli prawie o 50 proc. Tymczasem gdybyśmy do 2030 r. pozyskiwali energię głównie z wiatru i słońca, opłaty wzrosłyby w tym czasie tylko o 300 zł rocznie, czyli o 500 zł mniej. Kowalskiemu zatem zielona rewolucja się opłaci.
Tylko najpierw trzeba zainwestować w rozwój infrastruktury do niej. Do tego powinny służyć właśnie miliardy złotych pozyskiwane z handlu emisjami. Ale nie służą, a na pewno nie w całości.
I niby Ministerstwo Klimatu i Środowiska tłumaczy się, że owszem, 50 proc. pieniędzy pozyskanych z aukcji emisji przeznacza cele klimatyczne, raportuje to do Komisji Europejskiej, a ta nawet się tych raportów nie czepia.
Ale to wcale nie znaczy, że przeznacza je na rozwój zielonej infrastruktury. Pieniądze te idą na przykład na termomodernizację, działania na rzecz zalesiania, wychwytywania dwutlenku węgla, ale też na popularyzację publicznych środków transportu. Tylko od dawna pojawiają się pytania, czy te działania rzeczywiście nie miałyby miejsca, gdyby nie te dodatkowe pieniądze z aukcji? Tego udowodnić nie można.
Trudno mieć zastrzeżenia do realizacji projektów poprawiających efektywność energetyczną, jednak można mieć wątpliwości np. co do obniżki VAT na transport publiczny dzięki systemowi ETS. Pokusa do tego, by wykorzystywać te pieniądze do celów politycznych, jest ogromna
– powiedział niedawno „Dziennikowi Gazecie Prawnej” Marcin Kowalczyk, szef zespołu klimatycznego w WWF Polska.
Szkoda, że te pieniądze nie są znakowane, byłoby łatwiej patrzeć politykom na ręce. A tak mogą nam opowiadać, co chcą.