Najniższe stopy procentowe w historii i toczący złotego koronawirus to dla NBP za mało. W piątek NBP postanowił „zainterweniować” i dobić nam walutę, kupując dewizy. Najgorsze, że skoro zrobił to raz, to wkrótce może zrobić to jeszcze kilka razy.
Fot. Horst Schwalm z Pixabay
Moment na sianie zamętu na walutach Narodowy Bank Polski wybrał fatalny. Przynajmniej z dla mnie i większości Polaków. Ze swojego punktu widzenia wycelował idealnie. Akurat nasza waluta zyskiwała wigor i zainteresowanie inwestorów rosło.
W poniedziałek nastroje mamy już zupełnie inne niż w piątek. W Europie rządzi strach przed zmutowanym koronawirusem i kto może wyprzedaje ryzykowne aktywa uciekając do dolara, franka i innych bezpiecznych przystani.
Złoty do dolara przed trzynastą w poniedziałek tracił 1,5 proc., ale w pewnym momencie było to już 1,75 proc. Za zielonego płacono wtedy 3,73 zł, najwięcej od prawie trzech tygodni.
Euro drożało niecały 1 proc. do 4,52524, a frank szwajcarski do 4,18391 zł, najwięcej od początku listopada.
Złoty mógł świętować
Paradoksalnie kurs dolara dopala dodatkowo amerykańskie porozumie dotyczące nowej wersji tamtejszej tarczy antykryzysowej wartej 900 mld dol. W normalnych warunkach, gdyby nie mutacja koronawirusa na Wyspach, złoty by świętował pewnie kolejne tygodniowe, a może miesięczne, maksima, a tak pogrąża się w depresji.
Jeśli za oceanem wszystko układa się dobrze, to dolar się osłabia, bo inwestorzy szukają okazji na aktywach bardziej ryzykownych, a więc dających lepsze profity, takich jak na przykład nasz złoty.
Gorzej, jeśli w USA pojawia się pozytywne informacje, a w Europie złe. Wtedy traci euro, a wraz z nim wszystkie lokalne waluty. Tylko że te uznawane za mniej pewne – bardziej.
Ostatni raz NBP interweniował siedem lat temu
Zresztą wcale bym się nie zdziwił, gdyby ta nieszczęsna piątkowa „interwencja” miała być uderzeniem wyprzedzającym.
Sprzedamy trochę złotego, a Jankesi w poniedziałek nam go umocnią
– pomyślał ktoś w NBP i postanowił przed weekendem zaszaleć.
Niestety, to wariant optymistyczny, a na dodatek mniej prawdopodobny. Przemawia za tym fakt, że za kadencji prof. Glapińskiego NBP ani razu nie interweniował na rynku walutowym.
Ostatni raz doszło do tego siedem lat temu, na dodatek kierunek był wtedy odwrotny niż w piątek, bo chodziło o to, by złotego uchronić od niekontrolowanej przeceny i pokazać spekulantom, że damy stanowczy odpór wszelkim próbom osłabienia nam waluty.
NBP chce mieć większy zysk, żeby podzielić się kasą z rządem
Na podobną aktywność jak w ostatni piątek NBP pozwolił sobie ostatni raz trzy lata wcześniej, czyli w 2010 r. I jeśli dobrze pamiętam, ówczesna interwencja miała taki sam cel jak obecnie, czyli poprawić wynik księgowy, tak by NBP mógł sypnąć miliardami rządzącym.
Nie wróży to nic dobrego, ponieważ oznacza, że mamy za sobą pierwszą z kilku zaplanowanych na koniec roku wyprzedażowych akcji na rynku walutowym i prof. Glapiński będzie chciał rzucić na rynek trochę więcej naszej waluty.
Pytanie, czy będzie zwracał uwagę na to, co dzieje się na rynku, czy nie będzie się tym przejmował.