REKLAMA

Dyskont z Rosji chce podbić Polskę. Zakład, że pogoni Lidla i Biedronkę?

Rosja Rosją, ale kiedy przychodzi sięgnąć do portfela sentymenty i antypatie narodowościowe przestają odgrywać znaczenie. Jeżeli Mere będzie miało problem z przyciągnięciem Polaków do sklepu, to co najwyżej przez to, że jego sklepy są zwyczajnie obskurne.

Tani dyskont z Rosji chce podbić Polskę. Klienci zbojkotują sieć?
REKLAMA
REKLAMA

Rzeczywiście, część osób o tym, słyszała, część żyje wciąż w błogiej nieświadomości, ale niektóre spośród naszych alkoholowych brandów, jak Żubrówka czy Soplica, są dzisiaj w rękach rosyjskiego koncernu Russian Standard. Nigdy nie byłem jednak świadkiem dyskusji nad tym, czy trzeba przestać je kupować ze względu na zmianę właściciela.

Myśląc, o nowym rosyjskim dyskoncie, który ma zadebiutować nad Wisłą w tym roku, w pierwszym odruchu pomyślałem dokładnie to samo. Kto będzie się przejmował pochodzeniem właściciela sklepu, skoro ceny w nim mają być o 20-30 proc. niższe niż u konkurencji? A potem zajrzałem w komentarze pod pierwszym newsem, który pojawił się na ten temat na bizblog.pl.

Okazało się, że dla części czytelników to jednak ma znaczenie. Pojawiły się nawet hasła, że finansujemy w ten sposób agresję Putina na naszego wschodniego sąsiada. Z takimi zarzutami ciężko polemizować. Tak naprawdę nie wiemy dokładnie, kto stoi za właścicielem marki firmą Torgservis.

W KRS jako jej właściciele widnieją Andriej i Siergiej Sznajder. Gdy rosyjski "Forbes" próbował się czegoś o nich dowiedzieć, trafił w próżnię. Biznesmeni dobrze dbają o swoją anonimowość.

Tak samo zresztą, jak cała firma. W przeciwieństwie do Lidla czy Biedronki Rosjanie nie wydają budżetów na działania marketingowe, nie zwołują konferencji prasowych. To, co wiemy o planach braci w Polsce, pochodzi z branżowych serwisów.

A to tylko nakręca spiralę nieufności.

Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że gdy Mere otworzy pierwszą placówką, klienci pomyślą raczej: „Wow, ale super ceny – jedziemy tam”, niż: „Ej, stoi za nimi rosyjski kapitał. Chodźmy do polskiego Dino i przepłaćmy”. Jeżeli Polacy będą wybierać konkurencję, to raczej ze względu na dość odstręczający wygląd rosyjskiego dyskontu.

Tak sobie teoretyzując, zacząłem się jednak zastanawiać, jak radzą sobie inne rosyjskie marki w naszym kraju. Luxoft – firma z branży IT – zanim się umiędzynarodowiła, rozrosła się w naszym kraju do 1200 pracowników, otwierając biura w największych miastach w Polsce. Z obecnego w Polsce dostawcy antywirusów Kaspersky Lab jeszcze w ubiegłym roku korzystała Telewizja Polska.

Nieco gorzej poszło Melon Fashion Group. Koncern odzieżowy otwierał u nas kolejne sklepy, ale jego ekspansja została zastopowana przez konflikt z właścicielem Zary. Powód? Rosjanie mieli w swoim portfolio markę Zarina.

Po batalii sądowej dostali w końcu zakaz jej używania na terytorium RP. I postanowili, że w związku z tym się z Polski wynoszą. Nie miało to jednak nic wspólnego z niechęcią Polaków do ubierania się u Rosjan.

Jedyny przykład, jaki przychodzi mi do głowy, w którym narodowość firmy rzeczywiście odegrała znaczenie, był Łukoil.

Jednak branże paliwowe i energetyczne to jednak specyficzna działka. Rosjanie sprzedali akcje austriackiej AMIC Energy. Wcześniej spółka ten sam ruch wykonała na Litwie i Łotwie. W rozmowie z Rossija-24 prezes Wagit Alekperow tłumaczył, że panują tam antyrosyjskie nastroje. Biorąc pod uwagę nastawienie, jakie Polacy mieli do Łukoilu, bardzo możliwe, że u nas przyczyna była dokładnie ta sama.

W pozycję rosyjskich firm nie uderzały do tej pory nawoływania do bojkotów konsumenckich. Gdy w 2014 r. "Gazeta Polska Codziennie" umieściła spis marek, na których możemy się zemścić w odwecie za embargo nałożone na naszą żywność, akcja przeszła bez rozgłosu. Inne media podawały je co najwyżej w formie ciekawostki.

REKLAMA

W przypadku Mere mogę sobie wyobrazić tylko jedną sytuację, w której dyskont rzeczywiście odczuwa to, że pochodzi z Rosji. To dalsze zaostrzenie konfliktu w Donbasie. Przeciętnego Polaka raczej to nie ruszy, ale część Ukraińców pracujących nad Wisłą z pewnością.

Żeby tak się jednak stało, musiałoby dojść do eskalacji przemocy. Bo wierzcie mi, przeciętny Ukrainiec z Kijowa albo Lwowa nie myśli na co dzień o wojnie na wschodzie swojego kraju. Ba, dla niektórych jest to niewiele mniej abstrakcyjne zjawisko jak dla nas. Nie mówiąc już o tej części, która postanowiła wyemigrować do Polski.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA