Rosyjski supertani dyskont czekał na kryzys? Po epidemii Polacy rzucą się na Mere jak szaleni
Mere to sklep-zagadka. Eksperci zachodzą w głowę, czy 30 lat po transformacji ustrojowej Polacy wciąż będą chcieli zaglądać do obskurnych marketów z towarami poustawianymi na paletach. Lepszego momentu na zdobycie odpowiedzi na to pytanie Rosjanie nie mogli znaleźć.
fot: http://mere.ws/pl
Po trwającej dwa lata telenoweli z wejściem Mere do Polski w końcu się doczekaliśmy. Rosyjski hard dyskont pojawił się w Częstochowie i zapowiada, że to dopiero początek ekspansji nad Wisłą.
Gdy rok temu pisaliśmy w Bizblog.pl o planach podbicia Polski przez Mere eksperci kiwali z powątpiewaniem głowami. Lata rynkowej dominacji Lidla i Biedronki dość mocno zmieniły polski rynek. Wraz z bogaceniem się społeczeństwa sklepy coraz częściej zaczęły inwestować w wystrój, podkreślać związki z regionalnymi dostawcami i promować ekologię, kwestię cen zrzucając na drugi plan.
Rynku to nie zdominuje. Duża grupa będzie czuła odrazę przed chodzeniem do takich sklepów
– przekonywał nas Zbigniew Kmieć, ekspert Związku Pracodawców i Przedsiębiorców.
Skutki pandemii
Koronawirus wywrócił wszelkie teorie do góry nogami. Gdy w ubiegłym roku, należąca do firmy Torgservis marka miała otwierać w Polsce swoje podwoje, gospodarka kwitła w najlepsze. Bezrobocie utrzymywało się na poziomie nieco powyżej naturalnego, płace rosły w imponującym tempie (w lipcu ubiegłego roku o 7,4 proc.), a poziom skrajnego ubóstwa spadł do nieco powyżej 4 proc. Tak dobrze w historii III RP jeszcze nie było.
Mere w tę rzeczywistość próbowało wejść z hasłem: sprzedajemy wszystko 20-30 proc. taniej. Jasne, bardzo nośnym i trafiającym w potrzeby dużej grupy Polaków. W 2019 r. idea wydawało się jednak dość abstrakcyjna. W spożywczakach szastaliśmy pieniędzmi jak nigdy wcześniej, udział wydatków na żywność i napoje alkoholowe w domowych budżetach wzrósł do 25 proc. Z jednej strony było to efektem drożyzny, która dopadła niektóre produkty spożywcze, z drugiej pokazywał, że Polacy coraz częściej sięgają po jedzenie z wyższej półki.
W takich warunkach hard dyskont miałby trudne życie. W lutym „Rzeczpospolita” zauważyła, że polska strona Mere przestała działać. Wydawało się, że Torgservis po niezbyt udanej ekspansji w Niemczech (gdzie powstały tylko 3 sklepy) zmienił plany i skoncentruje się na rozwoju w krajach dawnego ZSRR, w których powoli wyrasta na potęgę. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że miesiąc później wirus trafi na Stary Kontynent, paraliżując kolejno wszystkie gospodarki.
Mere czekało na sygnał
W tym momencie, całe na biało, wchodzi Mere. Po raz kolejny z hasłem: jesteśmy 30 proc. tańsi. Tyle że te brzmi dzisiaj w uszach Polaków zupełnie inaczej niż jeszcze kilka miesięcy temu.
I z tego powodu mam wrażeni, że data inauguracji pierwszego sklepu wcale nie jest przypadkowa. Czeka nas ogólnokrajowe zaciskanie pasa. Trzech na czterech Polaków uważa, że jesienią czeka nas drugie uderzenie pandemii. Ponad połowa z nas obawia się, że straci na niej finansowo. Wskaźnik ufności konsumenckiej, zaprezentowany niedawno w nad wyraz posępnym raporcie NBP, jest najniższy od 6 lat.
Jednocześnie inflacja trzyma się mocno, bo w czerwcu ceny poszły w górę o 3,3 proc. Dodając do tego spadek średniego wynagrodzenia o prawie 400 zł od marca, obraz postcovidowej rzeczywistości zaczyna się klarować.
Z korzystaniem z Mere wiąże się wiele niedogodności. Sklepy zastawione są paletami z produktami dość wątpliwej jakości i prawdopodobnie trzeba będzie do nich daleko dojeżdżać. Bracia Sznajder, właściciele Mere, wiedzą jednak, że czasy na wybrzydzanie się skończyły. I być może właśnie w tym fakcie zwietrzyli właśnie swoją szansę.