Absurdy nowej tarczy PFR. Mikrofirmy znów za burtą, większe nie muszą chronić miejsc pracy
Z hojnej pomocy z nowej tarczy finansowej PFR nie skorzystają firmy, które zatrudniają na inne rodzaje umów niż etat. Rząd znowu tak zawęził ustawową definicję mikroprzedsiębiorcy, że subwencje w większości ominą je wielkim łukiem. Z kolei większe firmy ponownie w ogóle nie muszą spełnić warunku utrzymania zatrudnienia – ten obowiązek nałożono tylko na mikrofirmy z etatowymi pracownikami.
Przedsiębiorcy w końcu dowiedzieli się, na jaką pomoc mogą liczyć od rządu, który ograniczył lub całkiem zakazał im działalności w ramach walki z epidemią COVID-19. We czwartek premier przedstawił Tarczę finansową 2.0. Wielkiego zaskoczenia nie ma – powielono wiosenną tarczę PFR, choć w wersji okrojonej do ściśle określonych branż.
Pomimo krytyki sygnalizowanego już kilka tygodni temu zawężenia nowych tarcz tylko do firm, które zostały bezpośrednio dotknięte kolejnymi obostrzeniami, rząd pozostał głuchy na te argumenty. Na pomoc zarówno w ramach tarczy branżowej (zwolnienie z ZUS, postojowe, etc.), jak i tarczy PFR (subwencje od 18 tys. zł wzwyż) mogą liczyć tylko firmy legitymujące się jednym z 38 kodów PKD.
Poddostawcy i podwykonawcy zostawieni na lodzie
W ten sposób całkowicie pominięto firmy, które choć nie zajmują się gastronomią, hotelarstwem czy rozrywką, ich działalność jest całkowicie uzależniona od firm działających w tych branżach. Chodzi o tysiące dostawców, kooperantów czy różnej maści usługodawców współpracujących z restauracjami, hotelami czy klubami fitness. Firmy oferujące profesjonalne usługi dla biznesu w żaden sposób nie są w stanie zrekompensować sobie spadku przychodów.
Kolejny problem to dość absurdalne zawężenie pomocy dla mikrofirm tylko do tych podmiotów, które zatrudniają na etacie co najmniej jednego pracownika. Skoro tarcza finansowa 2.0 ma służyć ratowaniu polskich firm, które znalazły się nad finansową przepaścią, to czemu ma służyć ten warunek, jeśli nie ograniczeniu budżetu całego programu?
Rząd w opisie zasad tarczy PFR posługuje się terminem „mikrofirma”, ale słowo „mikroprzedsiębiorca” nie pada w komunikatach rządowych wani razu. Pewnie dlatego, że ustawowa definicja mikroprzedsiębiorcy nie przewiduje minimalnego poziomu zatrudnienia na umowę o pracę, a taki wymóg stawia się mikrofirmom, które chciałyby się starać o subwencję.
Umowa o pracę – dobra, umowa cywilnoprawna – zła
Zupełnie niezrozumiałe jest też faworyzowanie jednego legalnego stosunku pracy kosztem innych legalnych stosunków pracy. Ustawa o swobodzie prowadzenia działalności gospodarczej daje przedsiębiorcom dowolność w kształtowaniu relacji z innymi podmiotami czy osobami. W zależności od charakteru działalności można zawierać umowy o pracę, umowy-zlecenie czy umowy o dzieło. Żaden przepis ustawowy nie mówi o tym, że jedna z tych umów jest słuszniejsza niż inne.
Kolejnym absurdem tarczy PFR, który postanowiono powielić w jej drugiej odsłonie, jest uzależnienie umorzenia subwencji od poziomu zatrudnienia tylko w przypadku firm zatrudniających do 9 pracowników.
Większe firmy nie muszą utrzymać zatrudnienia
Przyjmując subwencję, mikroprzedsiębiorca zobowiązuje się do utrzymania przez rok takiego samego poziomu zatrudnienia, nawet jeśli będzie to kompletnie nieracjonalne. Nie chodzi nawet o to, by powstrzymać go od zwalniania pracowników. Jeśli pracownicy sami postanowią zmienić pracodawcę lub pójdą na emeryturę, będzie musiał przyjąć (na etat) kogoś nowego, byle spełnić biurokratyczny wymóg utrzymania poziomu zatrudnienia.
Można by to tłumaczyć nieuchronnymi skutkami ubocznymi polityki ochrony miejsc pracy, gdyby nie jeden szczegół: żadnych warunków dotyczących utrzymania poziomu zatrudnienia nie narzuca się małym, średnim czy dużym firmom. Tutak jedynym warunkiem – poza dość oczywistym utrzymaniem działalności – jest „rozliczenie subwencji na zasadzie finansowania 70 proc. straty brutto”. O zatrudnieniu i pracownikach nie ma ani słowa.